W jakich?
Żyłem w poczuciu triumfu moralnego, który był przesadny. Pamiętam wielką demonstrację związkowców, którzy szli pod URM, krzycząc: „Złodzieje, złodzieje". A ponieważ byłem pewien, że niczego nie ukradłem i że to, co robię, wynika z poczucia misji, odczuwałem wyższość moralną nad tymi związkowcami. Uważałem, że nie rozumieją, że my wszyscy pracowaliśmy w interesie kraju, a więc i tych związkowców. Przypisywałem im złą wolę. Dziś wiem, że powinienem był myśleć w kategoriach racji podzielonych, wczuć się w ich intencje.
Nie wiedział pan o społecznych kosztach transformacji?
Zdawałem sobie sprawę, że transformacja niesie złe rzeczy dla wielu ludzi. Wiedziałem, że padają zakłady pracy oraz pegeery i że żyje się tam bardzo trudno. Ale myślałem: gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, i że to, co robiliśmy, obiektywnie zwiększało szanse wszystkich, również tych poszkodowanych. Być może wszyscy powinniśmy byli postawić się w sytuacji tych ludzi. Jacek Kuroń miał dla nich zrozumienie, tyle że to się słabo przekładało na praktykę rządu. Być może za mało mieliśmy pokory, choć gdybyśmy mieli jej więcej, to zrobilibyśmy mniej. Takie spóźnione wyrzuty sumienia od czasu do czasu mnie dopadają. Choć jestem pewien, że w latach 90. ogromna większość ludzi angażujących się w politykę robiła to z potrzeby pracy dla kraju, a nie dla siebie, i dotyczy to mojego obozu, naszych przeciwników, a nawet większości SLD. To był okres polityki romantycznej i jestem zadowolony, że mogłem w niej uczestniczyć.
W rządzie Hanny Suchockiej dochodziło do silnych konfliktów między koalicjantami. Na koniec Solidarność złożyła swój parasol ochronny i rząd upadł.
Tych konfliktów było bardzo dużo. Pani premier w jednym z wywiadów powiedziała, że ściska w ręku siedem wyrywających się piskorzy i tak to rzeczywiście wyglądało. Pamiętam głosowanie nad wotum nieufności dla rządu. Zwykle w Sejmie nie siadałem w tzw. tramwaju, czyli w ławach rządowych, tylko na galerii, razem z dziennikarzami. Tego dnia usiadłem jednak w tramwaju i gdy wyświetlił się wynik głosowania, odniosłem wrażenie, że pani premier zrozumiała go opacznie. Że wydało jej się, iż jednym głosem wygrała.
Czy upadek rządu Suchockiej uważał pan za niesprawiedliwość dziejową?
Nie. Wiedzieliśmy, że po wyjściu „Solidarności" prędzej czy później rząd może upaść. Szokiem było to, że Wałęsa rozwiązał parlament. Później odbywały się spotkania koalicyjne, na których mowa była o wspólnych listach przynajmniej części ugrupowań tworzących rząd Suchockiej. Wszyscy siadali do tych rozmów bez wiary w sukces. Jednocześnie nikt nie chciał być odpowiedzialny za to, że do porozumienia nie dojdzie. A ja musiałem chodzić do dziennikarzy i przekazywać im informacje o ustaleniach, których nie było. Któregoś dnia w przypływie rozpaczy założyłem się publicznie z Kasią Kolendą o szampana, że koalicja powstanie. I nigdy się z tego szampana nie wypłaciłem.
Niektóry politycy solidarnościowi uważają, że gdyby Wałęsa nie rozwiązał Sejmu, a przy władzy do końca kadencji utrzymałyby się formacje solidarnościowe, to gospodarka w odczuwalny sposób by się poprawiła i SLD nie wygrałby wyborów.
Nie podzielam tej opinii. Polacy byli szalenie rozczarowani rządami solidarnościowymi. Liczyli, że skoro wchodzimy na ścieżkę zachodnich gospodarek, to wkrótce będziemy mieli ich pomyślność materialną. A ponieważ tak się nie stało, był to ogromny zawód dla milionów Polaków, który musiał się przełożyć na decyzje polityczne.
Głośną decyzją rządu Hanny Suchockiej było podpisanie konkordatu już w okresie dymisji.
Pamiętam kontrowersje wokół tej sprawy. Osobiście, choć w tym czasie uważałem się za ateistę, byłem pewien, że przyjęcie konkordatu jest słuszne. Był to symboliczny powrót na ścieżkę niepodległej Rzeczypospolitej, z której zostaliśmy wyrwani w czasach PRL.
Przeciwnicy konkordatu uważali, że rząd Suchockiej pozbawiony kontroli parlamentu nie miał moralnego prawa podejmować takiej decyzji.
Nie zgadzam się z tym. Konkordat był już wynegocjowany. Jego podpisanie było tylko kwestią czasu. Później nikt nie był na tyle mocnym krytykiem konkordatu, żeby próbować go podważyć. Konkordat nigdy później nie stał się też żywym tematem debaty politycznej. Najwidoczniej nikomu nie przeszkadzał.
Był żywym tematem kampanii 1993 roku i być może przyczynił się do przegranej UD w tamtych wyborach.
Jeżeli to był powód naszej przegranej, to jeden z wielu i raczej mały.
Jak przyjęliście przegraną w 1993 roku?
Dopuszczaliśmy przegraną w wyborach, ale nie na taką skalę i nie na rzecz postkomunistów. UD pod względem liczebności klubu była prawie taka sama jak w poprzedniej kadencji, ale Kongres Liberalno-Demokratyczny nie wszedł do Sejmu, przepadła koalicja Ojczyzna z dominującym ZChN, śmieszny wynik osiągnęło PC. Nastąpiła zapaść całej strony solidarnościowej i to był prawdziwy szok. Ten wynik oznaczał, że nie wykonaliśmy zadania. Nie zrobiliśmy tego, czego obywatele od nas oczekiwali. Czuliśmy się jak zbite psy.
Dla Unii Demokratycznej to był też łabędzi śpiew. Wkrótce połączyła się z KLD i powstała Unia Wolności.
Byłem żarliwym unitą. To była ostatnia partia polskiej inteligencji i jestem dumny, że do niej należałem. Ale zdawałem sobie sprawę, co się z tą partią stało. Unia, gdy powstawała po wyborach prezydenckich 1990 roku, opowiadała się za demokracją parlamentarną, za kursem w stronę Zachodu, za wolnym rynkiem. Pięć lat później w Sejmie wszystkie partie się za tym opowiadały. UD straciła rację bytu, za to w środku była dramatycznie rozległa – byli w niej ludzie od Tadeusza Syryjczyka, który pod względem gospodarczym stał na skrajnie prawym skrzydle, po Andrzeja Celińskiego, radykalnego socjalistę. Trudno wymyślić wspólny projekt polityczny dla takiej partii. Dlatego skończyłem tę kadencję nie jako członek Unii Wolności, która po drodze powstała, tylko jako poseł nowej formacji SKL. To była ostatnia partia, do której należałem, a Artur Balazs twierdzi, że ciągle jestem w SKL. (śmiech)
Wróćmy do połączenia UD z KLD. Popierał pan Leszka Balcerowicza jako lidera UW?
Nie. Głosowałem przeciwko niemu, choć uważam, że jest naszym bohaterem. Jego plan, choć pewnie miał swoje złe strony, to jednak spowodował, że polska gospodarka poszła do przodu jak wystrzelona z katapulty. Ale na przywódcę partii Balcerowicz się nie nadawał. Nie był wybitnym liderem.
A jak pan wspomina kampanię prezydencką 1995 roku?
Mój przyjaciel Wojtek Modelski wymyślił Inicjatywę Trzy Czwarte, którą podręczniki historii przypisują Jankowi Rokicie, choć on ją tyko pobłogosławił. Wydawało mi się, że ta inicjatywa skutecznie zablokuje wybór Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta, dlatego od początku aktywnie w niej działałem.
Pana ówczesna partia miała własnego kandydata na prezydenta, Jacka Kuronia.
Byłem przeciwny jego kandydowaniu, choć uważam go za kolejnego bohatera.
Bohaterowie są u pana w niełasce. Dlaczego był pan przeciwny?
Nie wierzyłem w jego zwycięstwo. Poza tym uważałem, że był kandydatem zbyt skrajnym dla wielu Polaków. Dlatego podczas wewnętrznych wyborów wspierałem Janusza Onyszkiewicza. Wielu moich przyjaciół miało mi to za złe, choć lojalnie zagłosowałem na Jacka w pierwszej turze wyborów. Ale ważniejsza była Inicjatywa Trzy Czwarte, a w drugiej turze kampania Wałęsy. Uważałem, że za wszelką cenę trzeba zatrzymać Kwaśniewskiego, choć dziś oceniam jego prezydenturę jako niezłą.
Czy działanie na rzecz innych kandydatów na prezydenta nie było nielojalnością?
Nie uważałem tak. Działając w Inicjatywie Trzy Czwarte, nie umniejszałem szans Jacka Kuronia na wybór.
Czego pan żałuje w życiu?
Moim wyrzutem sumienia było to, że wyczerpała mi się bateria w budziku i zaspałem na głosowanie nad budżetem. Żałuję błędnych diagnoz, o których już mówiłem. Żałuję, że nie zostałem profesorem filozofii, bo moja żona jest profesorem orientalistyki.
Kogo uważał pan za najwybitniejszego polityka po 1989 roku?
Jestem pod ogromnym wpływem Jana Rokity. Mówiłem nieraz, że jestem rokitczykiem. Tylko nie wiem, czy on jeszcze nim jest. Jego myślenie bardzo się zmieniło. Spotykamy się czasami i rozmawiamy. To jest najinteligentniejszy człowiek, jakiego w życiu spotkałem.
Wspominacie, jak to było w rządzie Suchockiej?
Nigdy. Ostatnio kłóciliśmy się o Zygmunta III Wazę.
Magazyn Plus Minus
Zdobysław Milewski jest pracownikiem samorządowym, byłym dyplomatą. W latach 1992–1993 był rzecznikiem rządu Hanny Suchockiej
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95