Przecież Unia Pracy też chciała słuchać ludzi?
Nie. Myśmy chcieli aktywizować społeczeństwo, sprzyjać świadomej artykulacji różnego rodzaju zbiorowych interesów i dążeń i w ten sposób doprowadzić do bardziej zrównoważonego rozwoju. Niestety, ponieśliśmy porażkę i zeszliśmy ze sceny politycznej.
A może przyczyną waszej porażki było to, że próbowaliście pogodzić wodę z ogniem, czyli połączyć w jednej partii postkomunistów z ludźmi PRL-owskiej opozycji?
To był problem. Przy każdym ważniejszym zawirowaniu politycznym partia nam się rozjeżdżała, zawsze na tym samym szwie. Konflikt między „postkomuną" a środowiskami solidarnościowymi w latach 90. określał dynamikę życia politycznego. Próba tworzenia innego podziału, według sporu co do mechanizmów transformacji, była – jak się okazało – skazana na klęskę. Z tego też powodu nie mogliśmy się zakorzenić w społeczeństwie. Próbowaliśmy nakłonić związki zawodowe do bardziej ofensywnej próby kształtowania procesu transformacji. Ale gdy w 1994 roku chcieliśmy się przyłączyć do strajku robotników w Ursusie i poszliśmy na demonstrację z plakatami Unii Pracy, to Zygmunt Wrzodak, lider ówczesnych protestów, rzucił się, żeby nas bić (śmiech). Związek zawodowy Solidarność w tamtych czasach kompletnie nie potrafił odnaleźć się w procesie transformacyjnym.
Solidarność była przywiązana do tradycyjnych wartości katolickich, a wasza formacja wypłynęła na wojnie aborcyjnej.
Tak twierdzi Marek Jurek.
Takie chyba są fakty? Przecież Zbigniew Bujak, który tworzył komitety na rzecz referendum w sprawie karalności aborcji, przyłączył się do tworzenia Unii Pracy.
Podział na tle światopoglądowym był wówczas żywy. Upadek zakładów przemysłowych i PGR czy wzrost bezrobocia nie generował podziałów politycznych, bo ludzie te zjawiska traktowali trochę jak fatum. Patrzyli w osłupieniu na to, co się dzieje, ponieważ nie byli przygotowani do oporu przeciwko „nieuchronnej" reformie. Dlatego wojna aborcyjna początku lat 90. stała się trochę zastępczym sporem o kształt Polski. O to, ile ma być w niej liberalno-wolnościowego społeczeństwa, a ile tradycyjno-konserwatywnego. Spór o to trwa zresztą do dziś. I rzeczywiście mobilizacja komitetów Bujaka i fakt, że on się przyłączył do nas, przyczynił się do naszego zwycięstwa wyborczego w 1993 roku. Sprawa ta nas jednak nie definiowała, tylko po prostu nam się przytrafiła i dała sukces w dużych miastach. Nas przede wszystkim interesowała samoorganizacja społeczeństwa i przebieg transformacji.
Może dlatego przegraliście kolejne wybory, bo rozczarowaliście wyborców, którzy na was zagłosowali z powodów światopoglądowych?
Po części tak. Ten wielkomiejski, inteligencki elektorat od nas odpłynął, a nie udało nam się zdobyć wystarczająco dużego elektoratu, który nie odnalazł się w trakcie transformacji.
W 1993 roku mieliście niepowtarzalną szansę uczestniczenia we władzy, czyli wejścia do rządu SLD–PSL. Dlaczego się na to nie zdecydowaliście?
Unia Pracy, jak większość partii solidarnościowych, była oparta na autorytecie jednej osoby – Ryszarda Bugaja. A on zdecydował, że nie wchodzimy do rządu.
Wydaje mi się, że było głosowanie w tej sprawie. Ale tak czy inaczej to była jedyna realna możliwość wpłynięcia na kształt transformacji.
Nie sądzę, by postkomuniści chcieli stanąć na czele rewolucji, pogłębiającej społeczny wymiar transformacji. Postkomunistyczni politycy z pewnością bardziej bali się społecznej aktywności niż solidarnościowe elity. Dlatego też utrzymał się odgórny charakter przemian, budowanie nowego ładu „dla społeczeństwa", a nie „ze społeczeństwem".
Wiele osób twierdzi, że Grzegorz Kołodko wprowadził istotne korekty do reform Balcerowicza.
Ale kierunek pozostał ten sam.
Co panu zapadło w pamięć z kadencji 1993–1997?
Wiele rzeczy się w tamtej kadencji działo. Oskarżenie premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo, kontrowersyjne działania Lecha Wałęsy, konflikt wokół wyboru Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta i nieprzychylne przyjęcie go przez część parlamentu. Mimo to miałem poczucie, że wszyscy razem pracujemy dla Polski. Tworzyło się wspólnie prawo. Opozycyjna Unia Pracy dołożyła swoją cegiełkę do nowej konstytucji. Naszym największym osiągnięciem było dogadanie się z PSL i wspólnym wysiłkiem umieszczenie w niej przepisów socjalnych – o prawie do pracy, do mieszkania, do opieki zdrowotnej itd. Liberałowie się złościli, po co wpisywać do konstytucji takie deklaratywne przepisy, ale orientowały one państwo na ludzi, a nie tylko na rynek. Zresztą historia przyznała nam rację, bo później Trybunał Konstytucyjny nieraz odwoływał się do tych przepisów w swoich orzeczeniach. Naszym wkładem był też zakaz propagowania ideologii oraz symboli faszystowskich i komunistycznych.
A co pan najbardziej przeżył?
Chyba sprawę Oleksego.
Nie wierzył pan, że był szpiegiem?
Przeciwnie, uważałem, że coś było na rzeczy. Nie mogłem zaakceptować formy obrony, jaką przyjął Oleksy, mówiąc, że nigdy nie był szpiegiem, ale może czasami za dużo gadał podczas biesiad z Rosjanami. Moim zdaniem ta sprawa po dziś dzień nie została wyjaśniona. Zawisła w próżni.
Niektórzy politycy SLD uważają, że oskarżenie Oleksego miało zablokować zaprzysiężenie Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta.
Myśmy tego tak nie postrzegali. Zresztą większość z nas była przeciwna jego prezydenturze. Pojawiły się wówczas artykuły prasowe o jego związkach z Władimirem Ałganowem, dyplomatą i funkcjonariuszem rosyjskiego wywiadu. Atmosfera była tak gęsta, że wrażenie, iż szykuje się kontrrewolucja, było silne.
Dziś lewica jest poza parlamentem. Jak pan sądzi, dlaczego?
Bo jest pozbawiona jakiejkolwiek wizji. Jedynie partia Razem ma szansę na rozwój, ponieważ rozumie konieczność włączenia społeczeństwa w procesy polityczne. Martwi mnie tylko, że Razem za bardzo poszła w kierunku pracy organicznej i nadmiernie odcina się od uczestniczenia w medialnej grze, która kształtuje – niestety – w dużym stopniu zachowania wyborcze. Wiatr historii nieuchronnie wieje jednak w kierunku formacji lewicowo-liberalnych. Rządy PiS będą łabędzim śpiewem polskiej prawicy konserwatywnej.
Komentatorzy uważają, że to liberalna lewica jest na świecie w odwrocie. Weźmy chociażby wybór Donalda Trumpa.
Trump to jest przecież w istocie wolnorynkowy liberał, tyle że nihilista. Byłby zagrożeniem dla słabszego państwa. Na szczęście został wybrany w kraju, który sobie chyba z jego nihilizmem poradzi.
A Jarosław Kaczyński nie jest groźny?
Odpowiem słowami Ludwika Dorna – nie ma się czego bać, to tylko PiS.
— rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Piotr Marciniak, polityk Unii Pracy, dyplomata, były ambasador Polski w Mołdawii
Magazyn Plus Minus
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95