Pierwszy świadek, były urzędnik z warszawskiego biura zarządzającego miejskimi nieruchomościami, wpędził prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz w potężne tarapaty. Stwierdził on, że stołeczni urzędnicy czuli „presję z góry" w sprawach reprywatyzacyjnych, handlarze roszczeń i kuratorzy tzw. nieobecnych właścicieli byli uprzywilejowani przy decyzjach o zwrocie nieruchomości, zaś prezydent stolicy ingerowała w proces reprywatyzacyjny.
Gronkiewicz-Waltz zasłania się tym, że działania komisji mają być niezgodne z konstytucją. Sęk w tym, że większości wyborców mniej będzie interesowało to, czy komisja działa w 100 proc. zgodnie z literą prawa (działalność komisji wszak legitymizuje obecność w niej przedstawicieli m.in. PO i Nowoczesnej), a bardziej fakt, że już pierwszego dnia z zeznań świadków wynika, że tezę, jakoby prezydent stolicy nie miała pojęcia o niczym, a dzika reprywatyzacja była wyłącznie dziełem niesubordynowanych urzędników z ratusza, można włożyć między bajki.