Już na początku filmu nad smoleńskim lotniskiem pojawia się rosyjski samolot. Widzą go piloci jaka, który chwilę wcześniej przywiózł tu polskich dziennikarzy. Słyszymy komunikat rosyjskiego pilota: „Zrzut zakończyłem. Odchodzę na Wschód". Nie ma wątpliwości, co „zrzucił": nad pasem do lądowania zaczyna unosić się gęsta mgła. Inna scena z pierwszych minut: rosyjski nawigator wyskakuje przed budynek krzycząc: „Co ja zrobiłem!?"
Powrót do tragedii
Kino jest lustrem rzeczywistości, a artyści nie powinni unikać trudnych tematów. W USA nakręcono filmy o zabójstwie Johna F. Kennedy'ego (powstają zresztą do dzisiaj, kilka dni temu w Wenecji Srebrnego Lwa dostała „Jackie" Pablo Larraina), o aferze Watergate, o traumie 11 września. Nie dziwię się, że po sześciu latach, jakie upłynęły od katastrofy smoleńskiej, ktoś chciał w kinie do tej tragedii wrócić. Tylko jak to zrobić?
Wyobrażam sobie wielki, trudny film o tragedii rodzin, które straciły najbliższych. O tych, którzy weszli do samolotu w ostatniej chwili, i tych, którzy oddali swoje miejsce, bo komuś na katyńskiej wyprawie bardziej zależało. Można było tę traumę obserwować z perspektywy ofiar, ich rodzin, a nawet ludzi, którzy przychodzili na Krakowskie Przedmieście, żeby zapalić pod pałacem prezydenckim lampkę i położyć kwiaty. Jakże delikatnie i pięknie oddał atmosferę rozpaczy i solidarności w obliczu narodowego nieszczęścia Lech Majewski w „Onirice", gdzie osobista trauma bohatera połączyła się z traumą narodu.
Twórcy „Smoleńska" nie dotykają jednak metafizyki, nie opowiadają o przeznaczeniu, o ludziach, którzy rano wyszli z domu, zostawili na stole niedopitą w pośpiechu kawę i nigdy do bliskich nie wrócili. W tym filmie prawie nie ma bólu rodzin. Nie ma rozpaczy. Nie ma zadumy. Nie ma też próby przyjrzenia się społeczeństwu, bo poza drobnymi wyjątkami zastępują ją dokumentalne zdjęcia w telewizyjnym stylu.
A wreszcie – nie ma tu nawet hołdu dla tych, którzy zginęli. Bo niczego się o nich nie dowiadujemy. Kamera towarzyszy wyłącznie parze prezydenckiej, choć i ich portret jest bardzo powierzchowny. Z 96 ofiar scenarzyści wyławiają jeszcze tylko wdowę po generale walczącą o oczyszczenie pamięci męża, któremu zarzucano nakłanianie pilotów do lądowania we mgle. Inni przewijają się przez ekran bezimiennie i marginalnie.