Z zainteresowaniem czytam „Rzeczpospolitą", zwłaszcza artykuły na tematy gospodarcze, bo istota problemów, których dotyczą, ma fundamentalne znaczenie dla życia ludzi. Poczułem się jednak niebywale zdegustowany, zarówno poziomem, jak i samym językiem tekstu z 1 sierpnia 2017 roku, którego autorem był Marian Piłka, były polityk z PiS.
Jego komentarz dotyczył kilkunastu tematów, z których żaden nie został poparty dowodami. Autor wielokrotnie odnosił się z pogardą do zagranicznego kapitału, twierdząc np., że to supermarkety „dobijają" polski handel. Polską gospodarkę nazywa „neokolonialną". Wyraża opinię, że brakuje w niej „paradygmatu wspierania patriotyzmu gospodarczego". Z niechęcią odnosi się do umów o wolnym handlu, takich jak CETA i TTIP, twierdząc, że zniszczą one suwerenność państw, które je podpiszą. Przyjęcie euro uznaje za wyzbycie się szans na uzyskanie „podmiotowego miejsca" w Unii. Kredyty udzielone we frankach nazywa „drenażem środków" polskich obywateli i „obcymi interesami". Lepiej ocenia transformację chińską niż Polską. Uważa, że przyjmowanie Ukraińców do pracy obniża płace Polaków i ich skłonności do inwestycji. Twierdzi, że jesteśmy w stanie zagrożenia „stagnacyjnym wzrostem", który „utrwala naszą peryferyjną pozycję". I o większość tych rzeczy obwinia prof. Leszka Balcerowicza.
Choć były polityk PiS twierdzi, że „debatę publiczną zastąpiła propaganda" i że w debacie publicznej jest zbyt wiele emocji, a za mało faktów, to jego argumenty (te, które udało się wyłuskać spośród ogólnikowych sloganów) są – w świetle literatury empirycznej – niezgodne z faktami, a język skrajnie emocjonalny.
Węszenie spisku
Powołując się na prof. Witolda Kieżuna, Piłka żywi przekonanie, że wszyscy dotychczasowi ministrowie finansów i gospodarki, których nazywa „dziedzictwem Balcerowicza", budowali gospodarkę „neokolonialną". Wielokrotne użycie tego słowa oraz innych, np. „destrukcja suwerenności" czy „zawłaszczanie polskich przedsiębiorstw", bez przedstawienia ich wcześniejszych definicji owych zwrotów, włącza emocje, a blokuje myślenie. Bo co rozumieć przez określenia typu „neokolonialna"? Obecność kapitału zagranicznego w Polsce? Własność prywatną? Odpolitycznianie – a więc prywatyzację – przedsiębiorstw? Te elementy nie występują lub są ograniczane w ustrojach, w których warunki do życia ludzi są najgorsze. Piłka albo tego nie wie, albo nie uznaje światowych badań empirycznych, a wyznacznikiem obiektywizmu są dla niego – niezgodne z faktami i banalne metodologiczne – felietony prof. Kieżuna.
Dlaczego teksty Kieżuna są tak cenne dla PiS? Bo ten chorobliwie węszy spiski i jest obojętny na fakty. Działacze PiS wykorzystują jego referaty do siania propagandy w stylu „Polska w ruinie" oraz do tępego rugania oponentów politycznych. O polskiej demokracji Kieżun pisze, że „niewiele różni się ona od autorytaryzmu, bo dzieli ludzi", Polskę nazywa „Afryką Europy", a reformy po 1989 roku „likwidacją potencjału ekonomicznego". Uważa, że nas „okradziono", co próbuje uzasadnić różnicami w płacach w Polsce i na Zachodzie. Swoje zarzuty przeplata przygodami z życia prywatnego, np. zbyt wysoką ceną męskiego strzyżenia w zagranicznej firmie czy brakiem polskiej pasty do zębów w sklepie. Nie jest to ani język, ani metody akceptowalne w żadnym poważnym badaniu. Pytany o to, co by zrobił, gdyby był odpowiedzialny za polską transformację, odpowiada, że nakazałby „zamknięcia granic", aby chronić nas przed zagranicznymi towarami, „w żadnym wypadku" nie likwidowałby państwowych przedsiębiorstw, rozdawałby kredyty rolnikom i położył „szalony nacisk" na rozwój PGR-ów, by w ten sposób walczyć z inflacją. To jest bardziej radykalna droga niż ta, którą poszedł Łukaszenko na Białorusi.