A nie jest to prawda. Przeciw określeniu „polskie obozy” występował były przewodniczący Knesetu Szewach Weiss (leciałem z nim w sobotę samolotem do Tel Awiwu, ale nie poprosiłem o komentarz, wówczas jeszcze nie wiedziałem, że zmierzamy ku wojnie). Może Weiss jest znany przede wszystkim w Polsce i Izraelu, ale tego nie można już powiedzieć o Ronaldzie Lauderze, wspierającym Netanjahu szefie Światowego Kongresu Żydów. Lauder w wywiadzie, którego mi udzielił dokładnie trzy lata temu, powiedział „znajdzie pan we mnie dobrego sojusznika” w walce z określeniem „polskie obozy”.
Przede wszystkim zaś sam Netanjahu ze swoimi ministrami przyjmował w listopadzie 2016 roku w Jerozolimie pół gabinetu Beaty Szydło i podpisał międzyrządowe oświadczenie, w którym jest mowa o sprzeciwie wobec „używania błędnych terminów” takich jak właśnie „polskie obozy”.
I nagle wszystko podważył wpis na portalu społecznościowym Jaira Lapida, który uznał, że istniały polskie obozy i żadne polskie prawo tego nie zmieni. Użył argumentu: jako syn ocalałego z Holokaustu wie, jak było i nie pozwoli się pouczać.
Poparcie przez premiera Netanjahu takiej argumentacji i gwałtowne postawienie pod znakiem zapytania dorobku pojednania postawiło polski rząd w niezwykle trudnej sytuacji. Także dlatego, że w polskojęzycznym internecie zaroiło się od wpisów podważających ten dorobek, opowieści przodków o Żydach i buńczucznych wypowiedzi, że nie pozwolimy się pouczać.
Premier Mateusz Morawiecki i jego gabinet nie mogą ulegać internetowym emocjom. Muszą jednocześnie, i nie tylko oni, bronić prawdy historycznej – tego, że nie było polskich obozów.
Trzeba zimnej krwi sapera i wrażliwości poety, by powstrzymać wojnę izraelsko-polską o historię. Ale to jest możliwe.