– To wszystko co mam – wskazuje mały niebieski plecaczek. – Ale muszę uważać, ktoś może to ukraść, podszyć się pode mnie, aby odebrać moje pieniądze – dodaje. Żona dawno rzuciła Jana, rodzina przestała go szukać. Ale i on nie szuka z nikim w Polsce kontaktu. – Proszę nie podawać mojego nazwiska, nie chcę, żeby mnie poznali – tłumaczy.
Siostra Małgorzata Chmielewska, przełożona wspólnoty Chleb Życia, która prowadzi w Polsce kilka domów dla bezdomnych, przyjechała do Paryża, aby podzielić się doświadczeniami, jak pomóc Polakom żyjącym na ulicy. – Bezdomność nigdy nie jest wynikiem samych problemów ekonomicznych. To raczej efekt wypadku, problemów psychicznych, zerwanych więzi rodzinnych, uzależnień. Spirali problemów, które się nawarstwiają i z których potem coraz trudniej się wydostać – tłumaczy „Plusowi Minusowi". – Bezdomni Polacy są wszędzie: w Berlinie, Londynie, Atenach. Ale tam polskie konsulaty pomagają, podczas gdy w Paryżu nie jest z tym najlepiej – dodaje. Samo stowarzyszenie Pomost od niedawna otrzymuje jednak niewielki grant od MSZ.
Polscy bezdomni w Paryżu, którzy w porę nie wezmą się w garść, zwykle kończą na podparyskim cmentarzu Thias, gdzie między 48. a 55. kwaterą władze utworzyły „Jardins de la Fraternite" („Ogrody Braterstwa"). Tu chowani są ludzie z ulicy, opuszczeni, ci, którzy nie mają rodzin, nikogo, kto by zapłacił za pochówek. Na zdjęciach, które pokazuje mi pani Sylwia z Pomostu, widać rzędy skromnych grobowców z lastrika, pochówek odprawia ksiądz Bogdan z kościoła przy rue du Faubourg Saint Honore, obok stoją siostry.
Paryż ma długą tradycję opuszczonych, polskich nagrobków, zbiorowych mogił, do których trafiali nasi rodacy. Przy 119, rue du Chevaleret w 13. dzielnicy Paryża wciąż działa Dom Świętego Kazimierza, gdzie jedna z sióstr pokazuje mi okno pokoju, w którym ostatnie lata życia spędził Cyprian Norwid. Dziś zajmuje go student z Indii – przytułek jest otwarty dla każdego, kto jest w potrzebie. Norwid nie był bezdomny, ale gdy się okazało, że nie ma kto opłacić jego grobu, szczątki poety trafiły do zbiorowej mogiły na cmentarzu w podparyskim Montmorency. Dopiero w 2001 r. urnę z grobu przeniesiono na Wawel.
Los Polaków z Wielkiej Emigracji rozstrzygnęły upadek powstania listopadowego i polityka zaborców. Ale dziś? Dlaczego na ulicach Paryża właściwie nie ma bezdomnych z Grecji czy Portugalii, krajów na podobnym poziomie rozwoju, co Polska, a tylu jest naszych rodaków? Pani Sylwia z Pomostu tłumaczy, że wielu Polaków trafia tu, bo ma kłopoty w kraju, złamali prawo, są po rozwodzie. Ale wciąż jest też żywy mit Zachodu, krainy, gdzie życie jest „o wiele łatwiejsze". Właśnie dlatego wciąż z autokarów przyjeżdżających z naszego kraju na placu Zgody wysiadają Polacy, którym ktoś obiecał pracę. I gdy się okazuje, że na telefon kolegi nikt nie odpowiada, zamiast wrócić, kręcą się po ulicach, próbują coś znaleźć, ale bez choćby podstawowej znajomości języka w końcu lądują na ulicy.
Metro, AIDS, Montaigne
Na ulicy ludzie kończą życie średnio w wieku 49 lat – mówi „Plusowi Minusowi" Laurent Clement, założyciel Stowarzyszenia Morts de la Rue. – Połowa umiera na zwyczajne choroby, jak: zawał serca, rak czy cukrzyca, tylko w dużo młodszym wieku niż ludzie żyjący w społeczeństwie. To efekt ekstremalnych warunków, z jakimi wiąże się bezdomność. Reszta SDF (Sans Domicile Fixe – bez stałego miejsca zamieszkania) pada ofiarą gwałtownych zdarzeń: ginie pod kołami metra, z powodu upadku we śnie do kanału czy w wyniku pożaru dzikich obozowisk. Ale jest także wiele agresji, zabójstw. Często są to porachunki między bezdomnymi o alkohol, o miejsce na kracie nad wylotem powietrza z metra. Ale wielu jest też atakowanych przez „normalne" osoby, bo są bezbronni, drażnią swoim wyglądem, nie są już uważani za ludzi – dodaje Laurent Clement.