Po każdym spektakularnym zamachu terrorystycznym w Europie słyszymy to samo: tym razem trzeba przemyśleć na nowo gwarancje naszego bezpieczeństwa. Nie da się powiedzieć, że państwa europejskie, które w XXI wieku ucierpiały od wielkich zamachów islamistycznych (Hiszpania, Wielka Brytania, Francja), nic nie poprawiły w swojej polityce bezpieczeństwa.
A jednak zamachy takie jak ten z 22 marca w Brukseli ciągle się zdarzają. I długo jeszcze będą się zdarzać. Europa, jaką znaliśmy – bezpieczny port dla wszystkich uciekających przed brakiem bezpieczeństwa w swoich krajach – skończyła się. I mimo gromkich zapewnień europejskich liderów nie wiadomo, kiedy powróci. A nawet – czy powróci.
Policjanci i kontrole nie wystarczą
Europejczycy muszą się nauczyć żyć na co dzień z tym zagrożeniem. Tak jak od 1948 roku mieszkańcy Izraela codziennie liczą się z tym, że bomba może wybuchnąć wszędzie – w autobusie, na targu czy w kawiarni. Francuzi byli w szoku, gdy w styczniu 2015 roku oddano strzały do dziennikarzy satyrycznego pisma i do klientów koszernego sklepu, a potem gdy w listopadzie zaatakowano kibiców meczu piłkarskiego, słuchaczy rockowego koncertu i bywalców kawiarni. Belgowie byli w szoku w miniony wtorek, gdy bomby wybuchły w hali odlotów lotniska Zavantem i na stacji metra Maelbeek.
Ale to zdziwienie to tylko refleks sytuacji dawniejszej, sprzed lat, której już nie ma i nie będzie. W końcu Francuzi, Belgowie i ci wszyscy, którzy mają za współobywateli wielkie skupiska imigrantów muzułmanów (czy wywodzących się z kultury muzułmańskiej), będą się musieli przyzwyczaić do nowych czasów.
Czytaj także:
Bo terroryzm, z jakim teraz mamy do czynienia, nie jest dziełem izolowanych grupek ekstremistów. Niekiedy nazywa się go terroryzmem masowym – słusznie, jeśli rozumieć przez to fakt, że działania ekstremistów gotowych wysadzić się w powietrze dla chwały Allaha mają oparcie w wielomilionowej populacji muzułmańskiej zaludniające przedmieścia europejskich metropolii.