Reklama
Rozwiń

Smuga sadzy

Ich nazwiska są jak przewrotny hołd złożony sowieckiemu internacjonalizmowi. Ryszard Siwiec, Jan Palach, Sándor Bauer, Antanas Kalinauskas, Oskar Brüsewitz... Narodowość każdego rozpoznawalna na pierwszy rzut oka. Garść desperatów, którzy zdecydowali się na samospalenie.

Publikacja: 16.03.2013 00:01

Europejczycy nie są bardziej humanitarni od innych ludów i zapach palącego się ciała jest im znany nie tylko za sprawą pożarów. Płonęli jeńcy wojny peloponeskiej i ci, którzy naraziwszy się Falarisowi, tyranowi Agrygentu, trafili żywcem do kotła w kształcie byka. Płonęły „pochodnie Nerona", ze stosu miotał przekleństwa wielki mistrz Jakub de Molay i błogosławił Jan Hus. Biały dym krył twarze nieszczęśników oskarżanych o czary i herezje, od żaru pękały witraże kościołów z zamkniętymi w nich mieszkańcami przegranych miast.

Ogniem zajmowały się strzechy stodół na obrzeżach cywilizowanej Europy, gęsty dym snuł się ze stosów, wznoszonych na zapleczu komór, stanowiących szczytowe osiągnięcie niemieckiej myśli technicznej, a w oczach wielu kodę i klęskę „Europy". Woń, którą w pokojowych czasach większość z nas zna najwyżej z bezbolesnej wizyty u sięgającego po nóż elektryczny chirurga, snuje się tłustą smużką po stuleciach.

Nikt jednak w Europie, prócz może na poły legendarnych wiosek starowierów, otoczonych przez opryczników w kostromskich lasach, prócz szaleńców, którzy zwykle skłonni są do czynów gwałtownych, nie decydował się na dobrowolne wstąpienie w ogień. Ewangelie nauczały o Chrystusowej drodze, żywoty świętych ukazywały wzorzec ofiarowania życia na Jego wzór – ofiara ta jednak zawsze dokonać się miała przez post, pokutę, służbę; nigdy inaczej. Potężny zakaz podniesienia na siebie ręki pozostawał żywy przez stulecia i jeśli łamano go, to tylko rzucając się w studnie najbardziej prywatnej rozpaczy.

Złamano go dopiero w latach 60. XX wieku i wówczas sceny samospalenia przemówiły do widzów z niezwykłą siłą. Popiół papierosa, czajnik, węgle ogniska sprawiają, że każdy zna ból oparzenia i w bezsilnej wyobraźni usiłuje przemnożyć obolałość dłoni czy kolana tysiąckrotnie? Stukrotnie? I to doświadczenie dotyku cudzego ciała, intymności i zmazy: na kurtkach, rękach i twarzach świadków osiadały płatki sadzy, która przed chwilą była powieką,  językiem, palcem.

Porzucając ciało

Z samospaleniem znacznie bardziej oswojony był wielki świat Azji, gdzie myśl o poświęceniu własnego ciała pojawia się już w najstarszych przypowieściach hinduskich i buddyjskich. Mitografowie przywołują legendy dżataka o pierwszych inkarnacjach Buddy i królu Sibi, który zawstydził bogów, karmiąc swoim ciałem orła, by ocalić gołębicę. Sutra Lotosu opisuje z kolei Bhajszadźję, „króla-uzdrowiciela", który wypiwszy wonne oleje i owinąwszy się naoliwionym płaszczem, postanowił spłonąć – i płonął przez tysiąc dwieście lat.

Historycy chińskiego buddyzmu przywołują tradycję wangshen, tłumaczoną przez Zachód jako „umartwienie", choć trafniejszy byłby termin „wyzbycie się ciała". Jej adepci pozwalali żerować na swoim ciele owadom i drobnym zwierzętom, okaleczali się, odcinając kolejne członki, wstępowali w nurty rzek, w bagno – i w ogień.

Pierwszym historycznie poświadczonym mnichem buddyjskim, który sięgnął po praktykę samospalenia, by napomnieć i skarcić władcę, był Fayu, protestujący w IV wieku przeciw rządom opresora Yao – i odtąd żarzący się łańcuch odnawiał się niemal w każdym pokoleniu..

Ekranowe lustro

Obyczaj, który przez dekady znany był tylko podróżnikom, badaczom i misjonarzom, stał się własnością świata 11 czerwca 1963 roku. Trzeba było napięć zimnej wojny i „dekolonializacji", afrontów, jaki rząd wykształconego i nawróconego we Francji na katolicyzm Ngo Dinh Diema czynił buddystom, warkotu helikopterów US Army nad polami ryżowymi, ale i legendarnego reportera „New York Times'a", Davida Halberstrama, by zdjęcie płonącego Thich Quang Duca obiegło świat.

Trzeba też było migawki tak szybkiej, by kadr zdjęcia, mimo trzęsących się rąk fotoreportera Malcolma W. Browna wyszedł czysto i wyraźnie,  i wreszcie – telewizji, za sprawą której brudnopomarańczowy płomień błysnął na ekranach telewizorów Midwestu, a jasnoszary w czarno-białych jeszcze w tym czasie odbiornikach Mazowsza i Mołdawii.

To było jak lustro: media zlekceważyły mądrość wychowawców, ministrów i cenzorów, świadomych – co najmniej od czasów opublikowania „Cierpień młodego Wertera" – że wśród wielu ciemności duszy ludzkiej kryje się również skłonność do powtarzania desperackich czynów, na które odważył się kto inny. Fenomen seryjnych samobójstw znany jest wychowawcom w więzieniach i internatach, kuratorom, psychiatrom i prokuratorom – i za sprawą ich wiedzy o tym, jak anegdota może przeważyć szalę, na której stoi desperat, równolegle z rośnięciem w siłę mass-mediów utrwalała się praktyka jak najoszczędniejszego informowania o samobójstwach, a w niektórych krajach wręcz przemilczania.

Tym razem stało się inaczej: samobójczy akt Thich Quang Duca znalazł naśladowców najpierw w Wietnamie, a od roku 1965 w Stanach Zjednoczonych: najpierw na samopodpalenie w proteście przeciw interwencji w Wietnamie zdecydowała się 82-letnia Alice Herz. 2 listopada 1965 r. na trawniku przed Pentagonem, podpalił się na oczach swojej półtorarocznej córki 31-letni Norman Morrison: w liście pożegnalnym do żony oświadczył, że czyni to, „żeby kolejne dzieci nie musiały umierać w wietnamskich wioskach". W tydzień później jego czyn powtórzył,  22-letni Roger Allan LaPorte.

To, co media amerykańskie nagłaśniały na fali rewolty lat 60., w Europie Zachodniej i w bloku sowieckim przywoływane było tym chętniej jako najskuteczniejszy środek kompromitowania Amerykanów. Zdjęcie stojącego w płomieniach wietnamskiego mnicha reprodukowane było wielokrotnie we wszystkich krajach obozu radzieckiego – i, jak się okazało, tam też poruszyło wyobraźnię.

Samotni i powiązani

Pierwszy w Europie Wschodniej był Ryszard Siwiec. 59-letni absolwent Uniwersytetu Jana Kazimierza w przedwojennym Lwowie. Uczestnik AK-owskiej konspiracji, były właściciel upaństwowionego zakładu, a następnie urzędnik, nie miał złudzeń. PRL ani dla niego, ani dla jego bliskich nie była „ścieżką awansu", ani „szansą na modernizację": była niewolą. Okazją do działania stały się dla niego marcowe protesty studentów; nocami pisał popierające ich ulotki, już wówczas sporządził też testament.

Decyzję o samospaleniu powziął jednak najpewniej dopiero po inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Zdobył bilet wstępu na gigantyczny spektakl propagandowy, jakim były „Centralne Uroczystości Dożynkowe" – i 12 września 1968 roku, oblawszy się benzyną, stanął w ogniu. „Usłyszcie mój krzyk – krzyk szarego, zwyczajnego człowieka, syna narodu, który własną i cudzą wolność ukochał ponad wszystko, ponad własne życie!" – fragment przesłania, odtwarzanego z kiepskiej jakości magnetofonu usłyszeć mogło kilka osób z najbliższych ławek stadionowej trybuny, zanim zagłuszył je trzask ognia i wycie.

W pleśni archiwów przechowała się pamięć o osiemnastu, którzy stanęli w ogniu w ciągu ostatnich dwóch dekad komunizmu – od Ryszarda Siwca we wrześniu 1968 po Rimantasa Daugintisa w maju 1990 roku. Historyk staje jednak wobec tej liczby bezradny, świadom, że jest to wypadkowa trafu, plotki, przypadku. O ilu desperatach z łagrów, z sowieckiej prowincji, z pegieerowskich przysiółków nie dowiemy się nigdy? Ile ofiar kryje się naprawdę pod enigmatycznymi, kopiowanymi w różnojęzycznych notach Wikipedii wzmiankami o „kilkunastu naśladowcach" czynu Kalanty czy Babesa? Ilu trafiło do psychuszek i dokonało tam żywota, a ich krzyk sprzeciwu zapisany został tylko na kartach obserwacyjnych?

Pozostaje nam tych osiemnastu, których biogramy możemy tasować jak karty, wykrojone z marmurowej płytki. Możemy wyróżnić ojców rodzin (Siwiec, wschodnioniemiecki pastor Oskar Brüsewitz, krymski Tatar Musa Mamut) i gołowąsów (siedemnastoletni Sandor Bauer, dziewiętnastoletni Jan Zajic, Kalanta czy Antanas Kalinauskas). Byłych partyzantów (partyzant UPA, walczący z NKWD Vasyl Makuch, AK-owiec Wincenty Badylak) i „ludzi awansu" (Evžen Plocek, robotnik, członek partii, w 1968 roku delegat na XIV Nadzwyczajny Zjazd KPCz). Studentów i elektryków.

Genealogie

Dwaj poprzednicy Jana Palacha – Ryszard Siwiec i były łagiernik Wasyl Makuch, który podpalił się 5 listopada 1968 r. na kijowskim Kreszczatiku, krzycząc „Niech żyje wolna Ukraina!" – działali i zginęli w osamotnieniu: obaj jednak poruszeni byli inwazją na Czechosłowację i to ona najpewniej popchnęła ich do działania.

Czeski chłopiec był jedynym, który zdołał poruszyć swój kraj i doczekał się, być może wbrew swej woli, naśladowców. Jan Palach od 1967 roku był studentem Wyższej Szkoły Ekonomicznej – jesienią 1968 roku został przyjęty na Wydział Historii Uniwersytetu Karola. Tam zaangażował się w protesty przeciw interwencji, w tym w listopadowym strajku okupacyjnym na uczelni. Wobec słabnięcia oporu społecznego i i postępującej „normalizacji" coraz głośniej domagał się radykalnych działań, które „poruszyłyby wszystkich". Proponował zajęcie głównej rozgłośni Radia, proklamowanie strajku generalnego – a wobec braku odzewu zdecydował się działać w pojedynkę.

Jego samopodpalenie 16 stycznia 1969 roku poruszyło Czechosłowację. W dwa dni w miejscu spalenia proklamowano strajk głodowy. W marszu ku czci zmarłego, a potem w pogrzebie wzięło udział kilkadziesiąt tysięcy osób, przed pomnikiem św. Wacława stanęła warta honorowa. Potem zapadła wymuszona cisza – i właśnie o tym przede wszystkim czasie, o gaśnięciu nadziei, o zastraszeniu opowiada „antyheroiczny" trzyodcinkowy film Agnieszki Holland „Gorejący krzew", nakręcony dla HBO Europe na podstawie scenariusza Štěpána Hulíka: polską premierę miał 3 marca.

Swój list pożegnalny Jan Palach podpisał „Pochodnia nr 1" – i choć w rzeczywistości nie istniała żadna organizacja, wielu gotowych było ponieść ogień dalej. Pierwszy naśladowca czynu studenta, 25-letni robotnik Josef Hlavaty, podpalił się już w dzień po męczeńskiej śmierci Palacha, 20 stycznia. Do końca tego miesiąca podjęto w Czechosłowacji jeszcze osiem takich prób, do końca kwietnia – dalszych 20. Czesi zapamiętali dwie: Jana Zajica, 19-letniego ucznia prowincjonalnego Technikum Kolejowego, który trafił do Pragi na pogrzeb Palacha, domagał się, by jego ofiara nie poszła na marne i podniósł na siebie rękę 25 lutego – oraz Evžena Plocka, który podpalił się w Wielki Piątek, 4 kwietnia.

O Palachu wiedzieli Węgrzy: w dzień po jego śmierci na schodach Muzeum Narodowego w Budapeszcie podpalił się 17-letni Sandor Bauer z rodziny, w której żywa była pamięć sowieckich represji: starszy, przyrodni brat został w 1945 roku wzięty przez Armię Czerwoną do niewoli, z której już nie wrócił. „Chciałbym żyć, ale naród i proletariusze potrzebują teraz mojego na węgiel spalonego ciała" – napisał w liście pożegnalnym. W rok później, 17 lutego 1970 roku przed komitetem partii w Braszowie podpalił się 29-letni poeta Márton Moyses, należący do mniejszości węgierskiej w Siedmiogrodzie.  Gdyby stopniowanie w ogóle wchodziło tu w grę, moglibyśmy nazwać go jedną z najbardziej tragicznych postaci z Siedemnastki: jako piętnastolatek usiłował przedrzeć się z przyjaciółmi przez granicę, idąc na pomoc powstaniu w Budapeszcie. Aresztowany przez Securitate jesienią 1960 roku za napisanie trzech wierszy, o których doniósł szpicel, torturowany, w obawie, żeby nie zdradzić przyjaciół, odciął sobie język strzępem nici.

Braszowscy ubecy zasmakowali w sadyzmie: kiedy 17 lutego przewieźli Moysesa do więziennego szpitala, zabronili podawania mu środków przeciwbólowych, których nie odmawiano nawet ofiarom w ZSRS. Powolne konanie poety trwało blisko trzy miesiące. Po jego śmierci skonfiskowano i spalono wszystkie jego rękopisy i rysunki; w początku lat 90. w popiół zamieniły się również akta.

Pribałtyka, Krym i Kaniów

Więcej szczęścia miał Łotysz Ilia Aronowicz Rips, dwudziestoletni geniusz matematyczny, który dowiedziawszy się z „Wolnej Europy" o ofierze Palacha, 13 kwietnia 1969 roku na placu Wolności w Rydze rozwinął transparent „Protestuję przeciw okupacji Czechosłowacji", po czym oblał się benzyną. Został niemal natychmiast ugaszony, opatrzony w szpitalu, a następnie przewieziony do psychuszki i zarazem oskarżony o „wystąpienie antyradzieckie". Sprawę osadzonego bezterminowo w szpitalu Ripsa zaczął nagłaśniać powstający wówczas w ZSRS ruch obrońców ofiar „psychiatrii represyjnej": pod naciskiem Władimira Bukowskiego łotewski student został wiosną 1971 wypuszczony ze szpitala.

Od Ripsa rozpoczyna się ciąg ofiarników z krajów nadbałtyckich: najbardziej znanym z nich jest Romas Kalanta, 19-letni robotnik, który 14 maja 1972 roku podpalił się w alei Wolności, na głównym deptaku Kowna. Niedoszli uczestnicy jego pogrzebu wywołali najpoważniejsze demonstracje antysowieckie na Litwie w całej historii okupacji: zatrzymano wówczas ponad 400 osób, setki znalazły się pod obserwacją.

Sprawozdanie wileńskiej KGB z jesieni 1972 roku mówi o trzynastu naśladowcach Kalanty, nie zachowało się jednak nazwisko żadnego z nich. Nie wiemy niemal nic o Antanasie Kalinauskasie, który podpalił się w sierpniu 1976, w koszarach w Gulbene na Łotwie, podczas pełnienia zasadniczej służby wojskowej – ani o ostatnim z Osiemnastki, Rimantasie Daugintisie, który zapłonął 9 maja 1990 r. – już po proklamowaniu Deklaracji Niepodległości i na dziewięć miesięcy przed szturmem na wieżę telewizyjną w Wilnie.

O Palachu słyszał prawdopodobnie Oskar Brüsewitz, 46-letni pastor ewangelicki, który 18 sierpnia 1976 r. podpalił się w miasteczku Zeitz, rozwijając przedtem transparent „Kościół w NRD oskarża komunizm o uciskanie dzieci i młodzieży w szkołach" i zmarł po czterech dniach. Z tego, co rodzinie udało się zrozumieć ze słów wymawianych w szpitalu, o Palachu słyszał Musa Mamut – Tatar krymski, deportowany z całą rodziną jako dziecko do Uzbekistanu. Musa od połowy lat 70. usiłował osiąść na Krymie; aresztowany i skazywany za brak meldunku, podpalił się w miasteczku Besz-Terek pod Symferopolem 23 czerwca 1978 roku.

W marcu 1980 roku na Rynku Głównym w Krakowie – czemu nie zaczekał jeszcze do Sierpnia, który ofiarowałby mu szczyptę nadziei? – spłonął Wincenty Badylak, 76-letni piekarz, protestujący przeciw kłamstwu katyńskiemu.  W ciemnościach lat 80. pojawia się 47-letni Rumun, Liviu Cornel Babeş, który 2 marca 1989 podpalił się na stoku narciarskim na obrzeżach Braszowa. Zostało po nim hasło „Braszow = Auschwitz!": czy wiedział o Czechu sprzed dwudziestu lat? Czy wiedział o nim 65-letni Ołeksa Hirnyk, przez lata przepisujący przez kalkę, we własnej piwnicy, ulotki własnego autorstwa, zanim 21 stycznia 1978 roku oblał się benzyną i przyłożył do rękawa zapałkę na wzgórzu pod Kaniowem, obok grobowca Tarasa Szewczenki?

Ciemne posłanie

Jak twierdzi Regis są podobni do siebie

jak bliźnięta Ravaillac i Princip Clement i Caserio

To oczywiście Herbert i wiersz „Mordercy królów". Ale jego spostrzeżenia, jak widać, traktują również o innych ofiarnikach.

ich samotność miesiące lata ostrzą swoje noże

i w lesie za miastem uczą się strzelać skrupulatnie

opracowują zamach są pracowici sami i bardzo uczciwi

oddają matce zarobione grosze troszczą się o rodzeństwo nie piją

bez dziewczyn i przyjaciół

po zamachu oddają się bez oporu

znoszą tortury mężnie nie prosząc o łaskę

odrzucają podsuwanych w śledztwie rzekomych wspólników

nie było spisku naprawdę byli sami

ich nieludzka szczerość i prostota

drażni sędziów obrońców publiczność żądną sensacji

(...)

szperano tędy w mózgach

ważono serce krajano wątrobę nie odkryto jednak

żadnych odstęp od normy

Zbieżność przedśmiertnych i pośmiertnych losów rozproszonej po dwóch dekadach i pięciu państwach Siedemnastki po części zawdzięczamy służbom bezpieczeństwa, które każdorazowo obstawiały szpital i nadzorowały agonię, jednocześnie sprawnie przesłuchując nieprzytomnych z rozpaczy bliskich, rewidując dom, konfiskując zapiski i wymuszając na nielicznych świadkach obietnicę milczenia. Rusza szeptanka o problemach psychicznych, której towarzyszy aluzyjny artykuł o nieodpowiedzialności w miejscowym tygodniku literackim.

Jeśli zgoda na pogrzeb – to tylko w małym miasteczku na prowincji (Ryszarda Siwca pochowano w Przemyślu, Jana Zaijica – w Vitkovie, Evžena Plocka – w Jihlavie), dokąd nie dotrą żadni korespondenci, a ubranych na czarno pasażerów pociągu można wyrzucić na peron w połowie drogi. Pogrzeby w wielkich miastach z reguły przesuwano na wcześniejszą godzinę (tak pozbyto się świadków ostatniej drogi Romasa Kalanty w Kownie czy Sándora Bauera w Budapeszcie), w kilka lat później zwykle i tak zmuszając rodzinę (jak w przypadku Jana Palacha) do skremowania szczątków i przeniesienia ich w inne miejsce.

A potem lata milczenia, broszura z rozmazanym zdjęciem, wydana na antypodach przez klub emigrantów politycznych, a po roku 1989 – czasem film, czasem pośmiertny order, a czasem tylko pylista ulica w małym mieście.

Tym, co uderza najbardziej nie jest jednak podobieństwo ostatnich świadomych ruchów – odkręcanie kanistra, potarcie draski, czasem przyłożona do ust chusteczka z eterem – a rozpaczliwa niewspółmierność ofiary, zamiaru i skutku. Niedoszły kolejarz Jan Zajic, pyzaty niczym jego alter ego Miloš z „Pociągów pod specjalnym nadzorem" spłonie na klatce schodowej domu przy placu Wacława, nie zdążywszy wybiec na ulicę.  Z tysiąca ulotek, które w styczniową noc rozrzucił na wzgórzu nad Dnieprem Ołeksa Hirnyk, funkcjonariusze bezpieki wyzbierali 956; reszta skończyła w rzece albo we wróblich gniazdach. Ryszarda Siwca dostrzegło kilkaset osób, usłyszało kilkadziesiąt; studentki SGGW zapamiętale drobiły na murawie Stadionu, jakby pozując do nowego „Pejzażu z upadkiem Ikara".

Tę rozpacz słychać w trenie Karela Kryla, w poświęconym Badylakowi wierszu Bronisława Maja; przed tą rozpaczą chyba chronił się w groteskę Tadeusz Konwicki, każąc bohaterowi „Małej Apokalipsy" pisanej w roku 1979, między Hirnykiem i Badylakiem, błądzić z kanistrem po Warszawie i szukać, daremnie, ukojenia w ciepłej wódce, w słodkim mięsie jesiotra i między słodszymi jeszcze piersiami Nataszy. Inni poeci, mający słabość do retoryki i współczucia, mnożyli  w epitafiach odwołania do żagwi, feniksów i krzewów gorejących. Daremnie: żaden porządek z tego świata nie oferował pocieszenia.

Po upadku bloku sowieckiego samospaleń w Europie Wschodniej mniej, choć raz opanowana lekcja nigdy nie zostaje zapomniana i po zapałki sięgają czasem ekolodzy, bezrobotni, ofiary sądów. Główny żar wrócił jednak na Daleki Wschód, gdzie 16 marca 2011 roku w proteście przeciw chińskiej okupacji Tybetu podpalił się 20-letni mnich buddyjski Rigzin Phüncchog; jego czyn zdecydowało się powtórzyć już blisko sto mnichów i mniszek.

Język tego płomienia sięgnął Afryki, kiedy w tunezyjskim Sidi Bou Said spalił się 26-letni sprzedawca uliczny Mohamed Bouzizi, znajdując wielu naśladowców i zapoczątkowując „arabską wiosnę". Znaczenia czynów desperatów z bloku sowieckiego nikt nie ośmieli się osądzić. Została pamięć o osiemnastu: płatki sadzy, rozmazane na kartach kronik.

żadnemu z nich nie udało się zmienić biegu historii

ale z pokolenia w pokolenie szło ciemne posłanie

więc godne zastanowienia są te małe ręce

małe ręce w których drży pewność ciosu

— współpraca Andrzej Konikiewicz

W pracy nad szkicem wykorzystałem materiały, zgromadzone na portalu „Jan Palach: żywe pochodnie", powstałym staraniem badaczy z Uniwersytetu Karola w Pradze [www.janpalach.cz].

Europejczycy nie są bardziej humanitarni od innych ludów i zapach palącego się ciała jest im znany nie tylko za sprawą pożarów. Płonęli jeńcy wojny peloponeskiej i ci, którzy naraziwszy się Falarisowi, tyranowi Agrygentu, trafili żywcem do kotła w kształcie byka. Płonęły „pochodnie Nerona", ze stosu miotał przekleństwa wielki mistrz Jakub de Molay i błogosławił Jan Hus. Biały dym krył twarze nieszczęśników oskarżanych o czary i herezje, od żaru pękały witraże kościołów z zamkniętymi w nich mieszkańcami przegranych miast.

Ogniem zajmowały się strzechy stodół na obrzeżach cywilizowanej Europy, gęsty dym snuł się ze stosów, wznoszonych na zapleczu komór, stanowiących szczytowe osiągnięcie niemieckiej myśli technicznej, a w oczach wielu kodę i klęskę „Europy". Woń, którą w pokojowych czasach większość z nas zna najwyżej z bezbolesnej wizyty u sięgającego po nóż elektryczny chirurga, snuje się tłustą smużką po stuleciach.

Nikt jednak w Europie, prócz może na poły legendarnych wiosek starowierów, otoczonych przez opryczników w kostromskich lasach, prócz szaleńców, którzy zwykle skłonni są do czynów gwałtownych, nie decydował się na dobrowolne wstąpienie w ogień. Ewangelie nauczały o Chrystusowej drodze, żywoty świętych ukazywały wzorzec ofiarowania życia na Jego wzór – ofiara ta jednak zawsze dokonać się miała przez post, pokutę, służbę; nigdy inaczej. Potężny zakaz podniesienia na siebie ręki pozostawał żywy przez stulecia i jeśli łamano go, to tylko rzucając się w studnie najbardziej prywatnej rozpaczy.

Pozostało jeszcze 91% artykułu
Plus Minus
Konsumpcjonistyczny szał: Boże Narodzenie ulubionym świętem postchrześcijańskiego świata
Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku