Europejczycy nie są bardziej humanitarni od innych ludów i zapach palącego się ciała jest im znany nie tylko za sprawą pożarów. Płonęli jeńcy wojny peloponeskiej i ci, którzy naraziwszy się Falarisowi, tyranowi Agrygentu, trafili żywcem do kotła w kształcie byka. Płonęły „pochodnie Nerona", ze stosu miotał przekleństwa wielki mistrz Jakub de Molay i błogosławił Jan Hus. Biały dym krył twarze nieszczęśników oskarżanych o czary i herezje, od żaru pękały witraże kościołów z zamkniętymi w nich mieszkańcami przegranych miast.
Ogniem zajmowały się strzechy stodół na obrzeżach cywilizowanej Europy, gęsty dym snuł się ze stosów, wznoszonych na zapleczu komór, stanowiących szczytowe osiągnięcie niemieckiej myśli technicznej, a w oczach wielu kodę i klęskę „Europy". Woń, którą w pokojowych czasach większość z nas zna najwyżej z bezbolesnej wizyty u sięgającego po nóż elektryczny chirurga, snuje się tłustą smużką po stuleciach.
Nikt jednak w Europie, prócz może na poły legendarnych wiosek starowierów, otoczonych przez opryczników w kostromskich lasach, prócz szaleńców, którzy zwykle skłonni są do czynów gwałtownych, nie decydował się na dobrowolne wstąpienie w ogień. Ewangelie nauczały o Chrystusowej drodze, żywoty świętych ukazywały wzorzec ofiarowania życia na Jego wzór – ofiara ta jednak zawsze dokonać się miała przez post, pokutę, służbę; nigdy inaczej. Potężny zakaz podniesienia na siebie ręki pozostawał żywy przez stulecia i jeśli łamano go, to tylko rzucając się w studnie najbardziej prywatnej rozpaczy.
Złamano go dopiero w latach 60. XX wieku i wówczas sceny samospalenia przemówiły do widzów z niezwykłą siłą. Popiół papierosa, czajnik, węgle ogniska sprawiają, że każdy zna ból oparzenia i w bezsilnej wyobraźni usiłuje przemnożyć obolałość dłoni czy kolana tysiąckrotnie? Stukrotnie? I to doświadczenie dotyku cudzego ciała, intymności i zmazy: na kurtkach, rękach i twarzach świadków osiadały płatki sadzy, która przed chwilą była powieką, językiem, palcem.
Porzucając ciało
Z samospaleniem znacznie bardziej oswojony był wielki świat Azji, gdzie myśl o poświęceniu własnego ciała pojawia się już w najstarszych przypowieściach hinduskich i buddyjskich. Mitografowie przywołują legendy dżataka o pierwszych inkarnacjach Buddy i królu Sibi, który zawstydził bogów, karmiąc swoim ciałem orła, by ocalić gołębicę. Sutra Lotosu opisuje z kolei Bhajszadźję, „króla-uzdrowiciela", który wypiwszy wonne oleje i owinąwszy się naoliwionym płaszczem, postanowił spłonąć – i płonął przez tysiąc dwieście lat.
Historycy chińskiego buddyzmu przywołują tradycję wangshen, tłumaczoną przez Zachód jako „umartwienie", choć trafniejszy byłby termin „wyzbycie się ciała". Jej adepci pozwalali żerować na swoim ciele owadom i drobnym zwierzętom, okaleczali się, odcinając kolejne członki, wstępowali w nurty rzek, w bagno – i w ogień.
Pierwszym historycznie poświadczonym mnichem buddyjskim, który sięgnął po praktykę samospalenia, by napomnieć i skarcić władcę, był Fayu, protestujący w IV wieku przeciw rządom opresora Yao – i odtąd żarzący się łańcuch odnawiał się niemal w każdym pokoleniu..