Fakty wypaczone przez Erikę Steinbach

Erika Steinbach, a wraz z nią większość niemieckich polityków, nie zdaje sobie sprawy z tego, co działo się w Polsce po „wyzwoleniu”. Niemieccy uciekinierzy i wysiedleni mieli szczęście w nieszczęściu, że znaleźli się w Niemczech Zachodnich – pisze historyk

Publikacja: 24.06.2009 01:22

Bogdan Musiał

Bogdan Musiał

Foto: Rzeczpospolita

Dobrze się stało, że “Gazeta Wyborcza” opublikowała (20 czerwca 2009) wywiad z Eriką Steinbach, przewodniczącą Związku Wypędzonych w Niemczech. Polski czytelnik bezpośrednio mógł się przekonać, jak postrzega ona historię stosunków polsko-niemieckich oraz wysiedleń swych rodaków po zakończeniu II wojny światowej.

Szkoda tylko, że prowadzące wywiad przyjęły jej wywody za dobrą monetę, nie zachowując wobec nich krytycznego dystansu. A są one w wielu punktach – tych decydujących – albo całkowicie fałszywe, albo wypaczone, a w najlepszym wypadku wyrwane z historycznego kontekstu.

[srodtytul]Granice Stalina[/srodtytul]

Erika Steinbach odrzuca odpowiedzialność zbiorową Niemców za rządy Hitlera i NSDAP, której członkami było ponad 10 milionów obywateli III Rzeszy. Szkopuł w tym, że analogiczną odpowiedzialność zbiorową niemieccy okupanci stosowali w Polsce na skalę masową. Wystarczy wspomnieć zniszczenie Warszawy, wymordowanie części jej mieszkańców i wypędzenie pozostałych w odwecie za powstanie warszawskie.

Co więcej, sama Erika Steinbach zakłada najwidoczniej istnienie odpowiedzialności zbiorowej Polaków – w wymiarze moralnym oraz materialnym (poprzez roszczenia materialne) – za decyzje i działania Stalina oraz jego rodzimych wasali. To oni przecież wysiedlili pozostałych Niemców z terenów Polski powojennej, której granice Stalin osobiście wyznaczył. Z tym że poparcie dla Stalina i jego kolaborantów było w Polsce minimalne, natomiast opór, zarówno ten aktywny, jak i pasywny, dość powszechny. Dokładnie odwrotnie niż w Niemczech w stosunku do “reżimu Hitlera”.

Prawdą jest, że na NSDAP i Hitlera oddano w 1933 roku 44 procent głosów, co jest świetnym wynikiem wyborczym w wolnych wyborach. Ponadto wkrótce Hitler uzyskał ogromne poparcie pozostałej większości Niemców i stał się najbardziej popularnym politykiem w historii państwa niemieckiego. Nie przypadkiem mówi się o jego panowaniu jako o “dyktaturze konsensu” (Konsensdiktatur).

[wyimek]Pani Steinbach dziękuje Bogu, że jej ojciec był w Luftwaffe, a nie strażnikiem obozu koncentracyjnego. A przecież to samoloty Luftwaffe bombardowały Warszawę i inne polskie miasta we wrześniu 1939 r. To Luftwaffe ostrzeliwała polskich uciekinierów[/wyimek]

Natomiast szeroki antynazistowski/antyhitlerowski opór w samych Niemczech jest tworem stosunkowo świeżej daty, a właściwie jest produktem oraz elementem dzisiejszej niemieckiej polityki historycznej. Nie bez kozery mówi się, że niemiecki opór wobec nazizmu rośnie z upływem czasu. Wywody Eriki Steinbach w “GW” to potwierdzają.

Pani Steinbach dziękuje Bogu, że jej ojciec był w Luftwaffe, a nie strażnikiem obozu koncentracyjnego – jak gdyby Luftwaffe nie miała nic wspólnego ze zbrodniami niemieckimi podczas II wojny, z niemiecką okupacją w Polsce czy też z samym prowadzeniem wojny. A przecież to samoloty Luftwaffe bombardowały Warszawę i inne polskie miasta we wrześniu 1939 r. To samoloty Luftwaffe ostrzeliwały polskich uciekinierów. To Luftwaffe bombardowała Warszawę w lecie 1944 roku podczas powstania i walnie przyczyniła się do jej zniszczenia. Podobnie jak setek innych miast w Europie.

[srodtytul]Kim jest Czaja[/srodtytul]

Pani Steinbach twierdzi, że jej ojciec nie przyczynił się do stworzenia reżimu nazistowskiego, wręcz przeciwnie, musiał “przecierpieć reżim Hitlera”. O jego przeżyciach z tym związanych nic bliższego jednak nie wiadomo. Nie mogąc podać przykładu na cierpienia ojca w czasie “reżimu Hitlera” czy też jego sprzeciwu wobec niego, pani Steinbach nie omieszkała uczynić tego w przypadku Herberta Czai, jej poprzednika na stanowisku przewodniczącego Związku Wypędzonych.

Steinbach twierdzi: “Kiedy Hitler zaatakował Polskę, wymagano od Herberta Czai, żeby wstąpił do NSDAP, jednak on się sprzeciwił”. Redakcja “Gazety Wyborczej” dodała od siebie (być może za wpisem w niemieckim wydaniu Wikipedii): “W 1939 r. przez dwa tygodnie [Czaja] był asystentem [na Uniwersytecie Jagiellońskim], został jednak wyrzucony, bo nie wstąpił do NSDAP”. Czyli mamy do czynienia nie tylko z przeciwnikiem nazizmu, lecz i jego ofiarą!

Jak się to ma do faktów? Herbert Czaja urodził się 5 listopada 1914 r. w Skoczowie na Górnym Śląsku. W latach 1925 – 1933 uczęszczał do niemieckiego gimnazjum w Bielsku. W latach 1933 – 1937 studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, a od marca 1937 do czerwca 1938 r. w Wiedniu. Od września 1938 do czerwca 1939 roku był nauczycielem w państwowym gimnazjum w Mielcu. W maju 1939 r. obronił doktorat na UJ, a w lipcu został tam asystentem, którym był do września 1939 roku, czyli do napaści Niemiec na Polskę oraz do zamknięcia UJ przez niemieckich (“nazistowskich”) okupantów.

Rzekoma odmowa wstąpienia do NSDAP nie mogła być w żadnym przypadku przyczyną utraty stanowiska asystenta na UJ, ponieważ w tym okresie NSDAP nie istniała na terenie Krakowa. Struktury NSDAP na terenie Generalnego Gubernatorstwa (GG) zaczęły powstawać dopiero na przełomie lat 1939/1940. Czaja przestał być asystentem, ponieważ “nazistowscy okupanci” zamknęli UJ, podobnie jak i wszystkie inne polskie uniwersytety i szkoły średnie.

Był to element niemieckiej polityki okupacyjnej wobec Polaków. Słowiańscy podludzie mieli uczyć się czytać proste teksty i liczyć do 100, a uniwersytety i szkoły średnie nie były dla nich przewidziane, dlatego zostały zlikwidowane, zresztą wraz ze znaczną częścią ich personelu dydaktycznego. Było to niewątpliwie przestępstwo wojenne zarówno w świetle ówczesnego, jak i dzisiejszego prawa międzynarodowego. Herbert Czaja brał w nim czynny udział, co wynika z niemieckich dokumentów z tamtego okresu.

Otóż według danych z 15 czerwca 1944 r. Czaja był od stycznia do czerwca 1940 roku zatrudniony w zarządzie powierniczym Uniwersytetu Jagiellońskiego (prace kontraktowe), w oryginale: “Treuhandverwaltung der Universität Krakau (Kontraktarbeiten)”. Czyli ni mniej, ni więcej pomagał “nazistowskim okupantom” w likwidacji UJ. Miał przecież rozległą wiedzę o UJ i jego kadrze nauczającej, którą nabył jako student i później asystent tej uczelni. I tą wiedzą przysłużył się “nazistowskim okupantom”.

[srodtytul]Sprawca, a nie ofiara[/srodtytul]

Steinbach i “GW” twierdzą, że Czaja odmówił wstąpienia w szeregi NSDAP. W rzeczywistości takiej odmowy być nie mogło i jest ona zapewne wymysłem samego Czai. Był on wtedy tzw. volksdeutschem i z przyczyn formalnych nie mógł zostać członkiem NSDAP, ponieważ na terenie ówczesnego Generalnego Gubernatorstwa mogli nimi zostać tylko obywatele Rzeszy (Reichsdeutsche).

Dla chętnych do wstąpienia w szeregi niemieckiej “siły przewodniej” stworzono w GG dużo później, w maju 1941 roku, przybudówkę NSDAP pod nazwą Deutsche Gemeinschaft (Wspólnota Niemiecka) i Czaja niezwłocznie został jej członkiem już w maju 1941 r. Wspólnota Niemiecka nie miała własnych struktur kierowniczych i administracyjnych, była częścią składową NSDAP.

Przebieg dalszej kariery zawodowej Czai w GG także zaprzecza twierdzeniom o jego rzekomym oporze wobec “reżimu Hitlera”. Od października 1940 do marca 1941 roku był nauczycielem niemieckiego liceum (Oberschule) w Zakopanem, specjalnie założonego dla dzieci “nazistowskich okupantów” oraz dzieci volksdeutschów w GG. A od marca 1941 do maja 1942 r. był nauczycielem w niemieckim liceum w Przemyślu, którego kierownikiem (komisarycznym) został w sierpniu 1941 roku.

Przebieg kariery Czai w GG nie jest świadectwem żadnego oporu wobec “reżimu Hitlera”, a czegoś wręcz przeciwnego. Tylko zaufani i ideologicznie pewni mogli nauczać i robić karierę w niemieckim liceum w GG. Członkostwo Czai w Deutsche Gemeinschaft to potwierdza.

15 maja 1942 r. Czaja został powołany do Wehrmachtu. W tym okresie w GG działała tak zwana komisja generała Unruh. Wyszukiwała ona dekowników na tyłach frontu i powoływała ich w szeregi Wehrmachtu, siejąc postrach wśród „nazistowskich okupantów” na terenie GG. Czaja walczy na froncie, zostaje ranny i odznaczony Krzyżem Żelaznym. We wrześniu 1943 r. zostaje powtórnie ranny, tym razem ciężko, i przebywa kilka miesięcy w szpitalu. Fakty te są znane od lat. Pomimo to Erika Steinbach wspólnie z „GW” powiela legendę o Herbercie Czai – przeciwniku i ofierze Hitlera.

Przypadek Czai to modelowy przykład, jak ze sprawcy czyni się przeciwnika, a nawet ofiarę „reżimu Hitlera”. Pani Steinbach trudno się dziwić. Jest ona politykiem i przewodniczącą Związku Wypędzonych, a do tego muzykiem z wykształcenia. Fakty historyczne instrumentalizuje i nagina do własnych potrzeb politycznych. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Dziwi jednak postawa „Gazety Wyborczej”, która takie działania popiera, zamiast zachować przynajmniej krytyczny dystans.

[srodtytul]Pod sowiecką okupacją[/srodtytul]

Zdumienie budzi groteskowe twierdzenie pani Steinbach, jakoby w Polsce istniało przed wojną takie zjawisko jak „parcie” (Drang) na Zachód. Jako dowód podaje kartkę pocztową, na której granice Polski sięgały aż do Berlina. Pani Steinbach traktuje to całkiem poważnie. Jeżeli takie pomysły w Polsce faktycznie istniały, to były to przypadki marginalne i z całą pewnością nie należały do polityki ówczesnego rządu polskiego czy innych liczących się partii.

Bardziej rozpowszechnione były żądania oddania Niemcom terenów Górnego Śląska, Gdańska i tzw. korytarza, ale stanowiły one taktyczne elementy programu politycznego Komunistycznej Partii Polski, sterowanej z Moskwy. Dziwne, że akurat o nich pani Steinbach jakoś nie wspomina – były one przecież zbieżne z ówczesną polityką Niemiec. Notabene w Niemczech istnieją dziś partie i organizacje polityczne, które żądają granic z roku 1938, a nawet 1914. Ale nikt w Polsce, i miejmy nadzieję w Niemczech, nie traktuje tego poważnie.

Kolejną deformacją jest porównanie przez Steinbach sytuacji Polski w 1945 roku do sytuacji krajów zachodnich. Jest ona najwidoczniej przekonana, że w roku 1945 Polska została wyzwolona spod dyktatury nazistowskiej/hitlerowskiej, podobnie jak Francja i Belgia. Jest tylko jeden problem: Francja i Belgia zostały wyzwolone przez wojska amerykańskie i brytyjskie, a Polska przez Armię Czerwoną. Nie na darmo przeklinało się w Polsce po 1945 roku: „Aby cię Niemcy okupowali, a Sowieci wyzwolili”.

„Nazistowska polityka zniewolenia i wyniszczenia wobec narodu polskiego została zamieniona na komunistyczny terror i ucisk” – napisałem przed pięcioma laty w referacie, który notabene został opublikowany w wydawnictwie Związku Wypędzonych. Podkreśliłem również, że głównym wrogiem ówczesnego „polskiego” rządu, którego sowieckie oddziały wraz z rodzimymi kolaborantami – komunistami – w Polsce zwalczały, nie byli Niemcy, lecz polski ruch oporu wobec komunistycznego reżimu.

Najwidoczniej fakty te nie pasują do koncepcji pamięci historycznej lansowanej przez Erikę Steinbach, według której niemieccy wypędzeni byli głównymi ofiarami okresu powojennego, więc je przemilcza.

[srodtytul]Wolność zamiast małej ojczyzny[/srodtytul]

Ale i w Polsce są kręgi, które propagują podobną wersję najnowszej historii Polski. Są historycy, którzy piszą o wojnie domowej rozpętanej przez siły prawicowe, a wygranej przez lewicowe, czyli PPR. Rolę Stalina, ojca założyciela PRL, pomijają z przyczyn zapewne osobistych, ponieważ oni sami byli nosicielami i beneficjentami systemu komunistycznego. Nic więc dziwnego, że Erika Steinbach czy Rudi Pawelka do takich głosów się odwołują.

W wywiadzie Steinbach wspomina ponadto ciężki los swej matki – rzekomo wypędzonej – już w Niemczech. Jeden z chłopów miał do niej powiedzieć: „Jesteście gorsi od karaluchów”. Tylko że podobne i dużo gorsze epitety wielu Polaków – również ja – musiało wysłuchiwać przez dziesiątki lat panowania komunistów w Polsce. A były to bezpośrednie następstwa wojny rozpętanej przez „reżim Hitlera”, przy czym bylibyśmy niezmiernie szczęśliwi, gdyby tylko na epitetach się kończyło.

Erika Steinbach, a wraz z nią większość niemieckich polityków, nie zdaje sobie sprawy z tego, co wydarzyło się w Polsce po „wyzwoleniu”. Niemieccy uciekinierzy oraz wypędzeni mieli szczęście w nieszczęściu znaleźć się w Niemczech Zachodnich, w kraju, któremu narzucono system demokracji zachodniej. Nie zaznawszy na własnej skórze komunistycznego zniewolenia, nadają decydujący ton tej debacie, kształtują niemiecką politykę historyczną z godną podziwu konsekwencją.

Ale jeśli nie potrafią zrozumieć tego, czego byli sprawcami w Polsce, to nie powinni pozostać niepomni doświadczeń swych rodaków z NRD, którzy ryzykując życie i tracąc je podczas rozpaczliwych ucieczek na Zachód, pokazywali, że nie mała ojczyzna, ale zwyczajna ludzka wolność jest wartością nadrzędną.

Natomiast wolna Polska nie może zaakceptować takiego stawiania sprawy; nie jest bowiem możliwe budowanie przyjaznych relacji na gruncie przekonań nieodpowiadających faktom.

[i]Autor jest pracownikiem naukowym Biura Edukacji Publicznej IPN[/i]

Dobrze się stało, że “Gazeta Wyborcza” opublikowała (20 czerwca 2009) wywiad z Eriką Steinbach, przewodniczącą Związku Wypędzonych w Niemczech. Polski czytelnik bezpośrednio mógł się przekonać, jak postrzega ona historię stosunków polsko-niemieckich oraz wysiedleń swych rodaków po zakończeniu II wojny światowej.

Szkoda tylko, że prowadzące wywiad przyjęły jej wywody za dobrą monetę, nie zachowując wobec nich krytycznego dystansu. A są one w wielu punktach – tych decydujących – albo całkowicie fałszywe, albo wypaczone, a w najlepszym wypadku wyrwane z historycznego kontekstu.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Janusz Reiter: Putin zmienił sposób postępowania z Niemcami. Mają się bać Rosji
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Trzeba było uważać, czyli PKW odrzuca sprawozdanie PiS
Opinie polityczno - społeczne
Kozubal: 1000 dni wojny i nasza wola wsparcia
Opinie polityczno - społeczne
Apel do Niemców: Musicie się pożegnać z życiem w kłamstwie
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie polityczno - społeczne
Joanna Ćwiek-Świdecka: Po nominacji Roberta F. Kennedy’ego antyszczepionkowcy uwierzyli w swoją siłę