Ubierał się jak włóczęga. On, który kiedyś zawsze nosił garnitur, dbał o wizerunek, tłumaczył, że nie chce wyglądać jak włóczęga: otóż teraz tak właśnie wyglądał. Z długą brodą i w nieodłącznej bejsbolówce nie przypominał mistrza świata w królewskiej grze. Mówiono, że żył na ulicy w Los Angeles. Tego nie wiadomo na pewno, niewiele wiadomo na pewno, w każdym razie bywał w obskurnych hotelach i spelunach, kręcił się w podejrzanym towarzystwie. Został nawet oskarżony o napad na bank, bo przypominał podejrzanego i odmówił odpowiedzi na pytania policji. Trafił więc do aresztu na 48 godzin, a potem napisał i wydał własnym sumptem 14-stronicowy pamflet pod wszystko mówiącym tytułem „I Was Tortured in a Pasadena Jailhouse" („Byłem torturowany w więzieniu w Pasadenie"). Kiedyś na ulicy rozpoznał go kierowca ciężarówki. Po dokładnym sprawdzeniu, czy na pewno nie jest dziennikarzem (dziennikarzy nie znosił, to przed nimi w pierwszej kolejności się ukrywał), Fischer zgodził się z nim porozmawiać.
– Przecież byłeś najlepszy – powiedział w pewnym momencie kierowca.
Fischer przeszył go wzrokiem i natychmiast zareplikował: – Co masz na myśli, mówiąc „BYŁEŚ"?
Idol
Fakt, nie został pokonany. Ale stracił mistrzowski tytuł i sam był sobie winien. Mnożąc absurdalnie warunki spotkania z młodym pretendentem z ZSRR Anatolijem Karpowem, w końcu wyczerpał cierpliwość szachowej federacji. Negocjacje zerwano, stracił koronę. Gudmundur Thorarinsson, były szef Islandzkiej Federacji Szachowej, organizator jego pierwszego meczu o mistrzostwo świata, podejrzewał, że po prostu bał się przegrać. Tytuł miał dla niego wielkie znaczenie i nie wyobrażał sobie, że mógłby go utracić. Osiągnął perfekcję, lepiej grać już nie mógł.
Mistrzem bez gry został Karpow, najnowszy produkt sowieckiej maszyny szachowej, która kiedyś jak walec rozjeżdżała kolejnych pretendentów, aż pojawił się on: amerykański ekscentryk, który rozprawił się z Borysem Spasskim w „meczu stulecia" w Rejkiawiku. Co to był za mecz: rekordowe zainteresowanie, tłumy dziennikarzy, transmisja w telewizji. Nic dziwnego – oto pojedynek amerykańsko-radziecki z zimną wojną w tle.
A przecież już wtedy nie chciał grać. Spasski, ówczesny mistrz świata, był już w Rejkiaviku, tymczasem on, pretendent, ciągle siedział w Nowym Jorku, w domu rodziców znajomego szachisty. Trwało nerwowe oczekiwanie: zagra, nie zagra? Zgodził się, gdy za telefon chwycił amerykański sekretarz stanu Henry Kissinger, a za portfel angielski biznesmen James Slater.
Ale niedługo potem deja vu. Nerwowe oczekiwanie. W sali absolutna cisza. Spasski wstaje od stołu, krąży jak lew w klatce. Rozpoczęła się rozgrywka o mistrzostwo świata, a tymczasem nie ma pretendenta. Przyjdzie, nie przyjdzie? Nagle wpada, wita się ze Spasskim, siada, zatapia twarz w dłoniach. Przegrał tę partię. Na drugą w ogóle nie przyszedł. Twierdził, że hałas jest zbyt duży, przeszkadzały mu kamery. Trzecią rozegrano w małej salce. Wygrał, tak samo jak większość kolejnych po powrocie do głównej sali. Przegrywający Spasski zaczął podejrzewać manipulacje rywala, twierdził, że nie czuje się normalnie. Wszystko dokładnie sprawdzono. Krzesło, sok, salę. Znaleziono dwie martwe muchy. „Kto je zabił i dlaczego" – ironizowały media. Fischer wygrał, został mistrzem świata.
„Przesuwając figury na szachownicy, wyglądał, jakby grał na pianinie" – mówił jego biograf Frank Brady. Miał wielkie dłonie, długie palce. Zakrywał nimi twarz, łapał się za policzki albo podpierał brodę, kiedy się zastanawiał nad kolejnym ruchem. Wysoki i przystojny, wyglądał jak gwiazdor filmowy. „Piękno jego gry, przejrzystość i wspaniałość jego pomysłów czynią z niego artystę tej miary co Brahms, Rembrandt czy Szekspir" – pisali zachwyceni fani szachów. Miał 29 lat i rozpoznawalność Jezusa Chrystusa, jak stwierdziła jedna z amerykańskich gazet. Zapewnił sobie życie wieczne, więc postanowił umrzeć.