Na pozór Mateusz Piskorski jest politykiem marginalnym. Od ośmiu lat poza Sejmem i z marnymi szansami, by w najbliższych latach się to zmieniło. A jednak. Żadnym innym polskim politykiem specsłużby nie interesują się tak intensywnie.
Winda na Krymie
Im silniejsza i bardziej nieobliczalna jest Rosja, tym baczniej obserwowany Mateusz Piskorski, nieformalny rzecznik Kremla w Polsce.
Jest 15 marca 2014 r., przeddzień referendum na Krymie, które Moskwa zorganizowała, by mieć pretekst do przyłączenia półwyspu do Rosji.
Kamera rosyjskiej dziennikarki Beaty Bubiec nagrywa taki obrazek w symferopolskim Hotelu Moskwa, gdzie pojawili się żołnierze bez dystynkcji, czyli „zielone ludziki". W jadącej windzie poza ekipą dziennikarzy jest też Mateusz Piskorski.
Gdy winda zatrzymuje się na jednym z pięter, w drzwiach pojawia się uzbrojony po zęby „zielony ludzik", zakrywając ręką kamerę i wymachując bronią. W windzie słychać pisk kobiety, robi się nerwowo. Piskorski też jest przerażony, domaga się wyłączenia kamery.
– A mi pana nie żal i jeżeli razem z nami pana rozstrzelają w windzie, nie zmartwię się – kpi jeden z dziennikarzy.
Ów dziennikarz źle życzył Piskorskiemu, bo poznał, że jest on jednym z tzw. międzynarodowych obserwatorów krymskiego głosowania. Rosja ma grupę takich dyżurnych polityków z ekstremistycznych ugrupowań w krajach UE, którzy służą za pożytecznych idiotów firmujących fikcyjne wybory w krajach dawnego ZSRR.
Piskorski nie pojechał jednak na Krym sam. Zaciągnął tam dwóch posłów – Adama Kępińskiego z SLD oraz Andrzeja Romanka z Solidarnej Polski. Wybuchła awantura, wszak nasze władze nie uznawały referendum przeprowadzanego przez Rosję na terenie Ukrainy pod lufami karabinów.