W kampanii wyborczej, składano wiele innych obietnic, m.in. zapowiedziano cud gospodarczy. W interesie nas wszystkich leży, aby akurat ta obietnica została spełniona. Szybki rozwój zwiększa bowiem dochody wszystkich – zarówno bogatych, jak i biednych, a tym samym poszerza możliwości zaspokajania własnych potrzeb.
Gdyby było inaczej, tzn. wzrost gospodarczy nie podnosiłby dochodów ludzi biednych, udział osób najbogatszych w łącznym dochodzie w końcu osiągnąłby 100 proc. Nawet krajom Ameryki Łacińskiej, w których nierówności dochodowe są największe, daleko do takiej sytuacji. U nas są one zdecydowanie mniejsze niż w tamtych krajach, wyraźnie mniejsze niż w tygrysach azjatyckich, mniejsze niż w krajach anglosaskich i podobne do średniej dla starej UE, choć większe niż w krajach skandynawskich. W dłuższej perspektywie lepiej jest mieć mniejszą część w dochodzie, który szybko rośnie, niż dużą w dochodzie, który powiększa się powoli.
Dla przykładu, gdyby z jednej strony nierówności dochodowe, a z drugiej strony tempo wzrostu gospodarki zmniejszyły się w naszym kraju do poziomu występującego w krajach skandynawskich, to przeciętny dochód uzyskiwany przez 20 proc. najuboższych wzrósłby o 49 proc. w ciągu 10 lat, 81 proc. w ciągu 20 lat, 121 proc. w ciągu 30 lat i 169 proc. w ciągu 40 lat; gdyby natomiast zarówno nierówności dochodowe, jak i dynamika rozwoju zwiększyły się do poziomu obserwowanego w tygrysach azjatyckich, wtedy dochody najbiedniejszych wzrosłyby o 33 proc. w ciągu 10 lat, 121 proc. w ciągu 20 lat, 269 proc. w ciągu 30 lat i 514 proc. w ciągu 40 lat.
Czy dużo dzieli nas od cudu gospodarczego? Dotychczasowe wyniki mogłyby sugerować, że nie. W ostatnich 15 latach jedynie dziesięć krajów na 154 państwa, z których odpowiednie dane są dostępne, rozwijało się szybciej niż nasz kraj. Była wśród nich Irlandia. Przeciętne roczne tempo wzrostu dochodu na mieszkańca było w niej o… 1 pkt proc. wyższe niż u nas. Gdyby udało się nam powtórzyć jej wyniki z ostatnich 15 lat, to dochód na mieszkańca w naszym kraju osiągnąłby obecny poziom w strefie euro po zaledwie 13 latach, a po kolejnych sześciu latach Polska stałaby się zamożniejsza niż strefa euro. Przy utrzymaniu naszego tempa rozwoju z ostatnich 15 lat nie trwałoby to dużo dłużej – odpowiednio 16 i 10 lat. Problem w tym, że przeszły wzrost gospodarczy nie prognozuje dobrze przyszłych wyników – np. wzrost w szerokiej grupie krajów w latach 1960 – 1975 wyjaśniał, w sensie statystycznym, zaledwie 7 proc. wzrostu w latach 1975 – 1990. Co więcej, to, co było osiągnięciem w poprzednich 15 latach, w przypadku rozciągnięcia na kolejne 15 (i więcej) lat byłoby nielada wyczynem. W ostatnich trzech dekadach jedynie osiem państw rozwijało się w tempie wyższym niż nasz kraj w latach 1992 – 2006, a cztery – w tempie wyższym niż Irlandia.
Dotychczas mogliśmy się szybko rozwijać w dużym stopniu dzięki prostym rezerwom – usuwaniu marnotrawstwa powszechnego w okresie socjalizmu czy uwalnianiu rozwoju sektorów krępowanych w poprzednim ustroju (jak np. handel). Ale te rezerwy się wyczerpują i trzeba znaleźć inne.