Być może w Chinach rząd rzeczywiście zaburza efektywność rynku, np. wprost przeciwdziałając spadkowi cen akcji. Ale na zachodnich giełdach koszty transakcyjne są znikome, nie ma praktycznie przeszkód dla krótkiej sprzedaży, więc wątpię, aby ich ewidentną nieefektywność można było zrzucać na regulatorów. Większość regulacji ma zresztą na celu zapewnienie inwestorom jak najbardziej rzetelnych informacji o spółkach giełdowych. Takie regulacje zwiększają, a nie zmniejszają efektywność rynku.
Większość ekonomistów dobrze wie, że założenia o racjonalności aktorów życia gospodarczego czy efektywności rynków są nierealistyczne, ale ułatwiają one modelowanie zjawisk ekonomicznych. Czy ustalenia behawiorystów nie skomplikowałyby zanadto modeli?
Jasne, że modele oparte na założeniu racjonalności podmiotów są prostsze, więc były dobrym punktem wyjścia. Ale najwyższa pora, aby oprzeć je na oczywistym fakcie, że rynków nie tworzą roboty, tylko ludzie wchodzący w interakcje. To jest wykonalne. Ja np. wykorzystałem koncepcje księgowania umysłowego oraz awersji do strat do wytłumaczenia czegoś, co w świetle standardowej ekonomii było zagadką: dużej premii za ryzyko inwestowania w akcje. Sądzę, że awersja do strat powinna też być elementem każdego realistycznego wyjaśnienia sztywności płac. Także nadmierna pewność siebie, która cechuje ludzi, może być łatwo włączona do modeli i może tłumaczyć np. zagadkowo wysoki – w świetle ekonomii głównego nurtu – wolumen obrotów na rynkach finansowych oraz to, dlaczego zarówno finansiści, jak i regulatorzy przed 2007 r. byli przekonani, że stworzyli system odporny na kryzysy.
Pomówmy trochę o praktycznym wymiarze ekonomii behawioralnej, czyli idei „szturchania" (ang. nudging). Chodzi o korygowanie przez władze naszych nieoptymalnych zachowań wynikających z ograniczonej racjonalności, braku silnej woli i innych ułomności. To brzmi orwellowsko.
Przeciwnie, idea „szturchania" opiera się na założeniu, że w wielu sytuacjach można pomóc ludziom podejmować lepsze decyzje bez uciekania się do jakichkolwiek regulacji. Wraz z Cassem Sunsteinem, z którym tę ideę wymyśliliśmy, nazywamy naszą filozofię „libertariańskim paternalizmem", ponieważ staramy się proponować rozwiązania, które nie ograniczają ludziom wyboru. Dobrym przykładem jest GPS. Nikt nie każe nam go używać, ale przydaje się, gdy się zgubimy. Nasze „szturchnięcia" są równie delikatne. Chodzi np. o automatyczne zapisywanie pracowników do dodatkowych programów emerytalnych z możliwością wypisania się. Dołączenie tego elementu do brytyjskiego systemu emerytalnego sprawiło, że 90 proc. pracowników decyduje się na takie programy. Gdyby zapisanie się do takiego programu wymagało wypełnienia jakiegoś formularza, odsetek ten sięgałby zapewne 50 proc. Chyba nikt nie uzna, że to byłoby dla nich lepsze. Kolejny przykład: wystarczy wysłać pacjentom esemesa przypominającego o wizycie, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo, że stawią się w przychodni i zostaną wyleczeni, a doktor nie zmarnuje czasu. Analogicznie, wysyłanie rodzicom esemesów przypominających, że dzieci mają następnego dnia sprawdzian, wyraźnie podnosi oceny uczniów. Czy to są złe wyniki?
Ale czy wolność nie polega także na możliwości popełniania błędów? Trudno się oprzeć wrażeniu, że to, co pan proponuje, to czystej wody paternalizm: próba decydowania za nas, co jest dla nas dobre.