Amerykański prezydent ma związane ręce. Specjalny prokurator Robert Mueller prowadzi śledztwo w sprawie powiązań sztabu wyborczego Donalda Trumpa z Kremlem, które w skrajnym przypadku może doprowadzić do impeachmentu prezydenta. Z kolei w ubiegłym tygodniu przy 98 głosach za i dwóch przeciw Senat przegłosował zaostrzenie sankcji wobec Rosji za próbę ingerencji w amerykański proces wyborczy.
W tej sytuacji wszelkie bardziej znaczące gesty Białego Domu wobec Władimira Putina mogą nie tylko napotkać stanowczy sprzeciw zarówno demokratów, jak i republikanów w Kongresie, ale także jeszcze bardziej osłabić prezydenta.
Jednak i polityka Moskwy nie zachęca do porozumienia. Rosjanie zasadniczo nie współpracują z Amerykanami w Syrii, nie chcą też wprowadzić w życie w Donbasie choćby niektórych zapisów umowy z Mińska. Moskwa odrzuca zawarcie porozumienia o rozbrojeniu nuklearnym, bo arsenał atomowy to jeden z jej ostatnich atrybutów superpotęgi. Zaś na Kremlu nie ma polityka, który jak przed laty Dmitrij Miedwiediew stwarzał nadzieję na liberalizację i modernizację reżimu.
Osiem lat temu, szykując się do „resetu" z Rosją, Barack Obama zrewidował plan budowy elementów tarczy antyrakietowej na terenie Polski i Czech. Teraz Trump żadnego takiego „prezentu" dla Rosjan nie szykuje. Przeciwnie, jego przyjazd na kilka godzin do Warszawy 6 lipca ma pokazać, że w zgodzie z klasyczną, republikańską tradycją zamierza negocjować z Putinem z pozycji siły. Prezydent nie tylko nie chce rezygnować ze wzmocnienia amerykańskich sił w Europie Środkowej, ale w stolicy Polski potwierdzi zaangażowanie Ameryki w obronę sojuszników z NATO.
– Decyzja o wizycie w Polsce została podjęta niedawno, już po powrocie Trumpa ze szczytu sojuszu w Brukseli, kiedy powstały wątpliwości co do jego zaangażowania w obronę transatlantycką. Chodzi o nadrobienie tej porażki – mówi „Rzeczpospolitej" Jamie Fly, doradca ds. zagranicznych Mario Rubio, gdy ten ubiegał się o nominację republikańską w wyborach prezydenckich.