Ofensywa katalońskich secesjonistów, sukces skrajnej prawicy w Niemczech i porażka negocjacji w sprawie brexitu spowodowały, że konflikt z Polską schodzi w Brukseli na dalszy plan. Po raz pierwszy od przejęcia władzy przez PiS jest szansa na odwilż w relacjach z unijną centralą.
Jeszcze w lipcu wiceszef Komisji Europejskiej Frans Timmermans ostrzegał, że Komisja Europejska „może w każdej chwili" uruchomić procedurę z artykułu 7 unijnego traktatu i jeśli zyska poparcie Rady UE, doprowadzić do uznania Polski za kraj „trwale łamiący zasady praworządności". Znaleźlibyśmy się wówczas na marginesie Wspólnoty, właściwie jedną nogą poza nią.
Ale trzy miesiące później ton jest już zupełnie inny. Nathalie Loiseau, minister ds. europejskich Francji, pytana przez „Rzeczpospolitą" o art. 7 przyznała, że „o tym teraz nie mówimy".
KE zostawia wolną rękę
Po dwóch latach rządów PiS w zachodnich stolicach niewielu jest takich, którzy z sympatią odnoszą się do Polski i są gotowi dać kolejny kredyt zaufania Warszawie. Dlatego zawetowanie przez prezydenta Andrzeja Dudę ustaw o Sądzie Najwyższym i KRS oraz spór w tej sprawie głowy państwa z partią rządzącą, który i tak zdaje się już wygasać, nie wystarczą, aby wytłumaczyć nagły zwrot Brukseli. Być może większe znaczenie ma permanentna słabość polskiej opozycji i coraz bardziej realna perspektywa, że obecny układ polityczny w Polsce utrzyma się dłużej niż jedną kadencję. Trzeba się więc z nim jakoś ułożyć.
Ale to wydarzenia w innych państwach Unii w największym stopniu zmieniły stanowisko Brukseli wobec Polski. Gdy wybuchł kryzys w Katalonii, Komisja Europejska zrezygnowała z wszelkich prób mediacji, a nawet bardziej stanowczej krytyki brutalnej interwencji hiszpańskiej policji w dniu referendum 1 października. Przyjęła takie stanowisko pod naciskiem premiera Mariano Rajoya, który za nic nie chce doprowadzić do umiędzynarodowienia sporu.