Bilans polityki zagranicznej rządów PiS wydaje się jednoznacznie negatywny – nasze relacje z zachodnimi partnerami są najgorsze od 1989 roku; jesteśmy w sporze z instytucjami unijnymi, czego wszczęcie procedury kontroli praworządności jest najlepszą egzemplifikacją; odnotowujemy napięcia w relacjach z Ukrainą i Litwą; sprokurowaliśmy najgorszy od dziesięcioleci kryzys w stosunkach z Izraelem (i czasowo z USA); w zamrożeniu tkwią nasze relacje z Rosją, a antyniemiecka retoryka jest czymś codziennym zarówno wśród polityków obozu władzy, jak i w prorządowych mediach; naszym jedynym trwałym sojusznikiem są czterokrotnie od nas mniejsze Węgry (które zresztą są obok nas „chorym człowiekiem Europy"). Wygląda tak, jakbyśmy – wzorem Burbonów – niczego nie zrozumieli i niczego się nie nauczyli.
Polityka zagraniczna gabinetów Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego jawi się zatem jako połączenie braku profesjonalizmu z butą, arogancją i brakiem zdolności do osiągania nawet najmniejszych celów. Jeśli politycy PiS wskazują, pytani o sukcesy ich rządu w inkryminowanej materii, szczyt NATO w Warszawie, to wyraźnie widać, że nawet oni dostrzegają mizerię polskiej dyplomacji po 2015 roku.
Ale jest jedna perspektywa, w której działania ministrów Witolda Waszczykowskiego i Jacka Czaputowicza wyglądają nie tylko na przemyślane, ale nawet na rozsądne. I żeby było jasne – nie sądzę, by o niej wiedzieli wyżej wymienieni. Jeśli ktoś jest jej autorem i narratorem, to oczywiście Jarosław Kaczyński.
Taki „rozsądny" scenariusz zakładałby rozpad Unii Europejskiej i byłby planowany na czasy już po tym fakcie. UE będzie rozszarpywana przez konflikty wewnętrzne, przez dochodzących do władzy populistów, przez wzrastających w siłę nacjonalistów. Wysiłki jej ratowania są zatem stratą czasu i – lepiej już zająć silną pozycję wyjściową, gdy historia znów „urwie się z łańcucha".
W nowym świecie znaczenie znów zacznie mieć goła siła i militarne przywództwo. To USA nimi dysponują. Warto zatem stać się ich najwierniejszym sojusznikiem nie tylko w naszej części Europy, ale nawet na całym kontynencie. Być ich lądowym lotniskowcem – ze stałymi bazami i stałą obecnością ich żołnierzy. Nawet za cenę pogorszenia relacji z sojusznikami europejskimi oraz za cenę kupna amerykańskiego sprzętu wojskowego i surowców po zawyżonych cenach.