Niedzielna konwencja programowa Nowoczesnej pokazała, że partia ta przemyślała przyczyny kryzysu, w którym się znalazła, a także znalazła na siebie pomysł. Co ciekawe, podobną – choć zabrzmi to paradoksalnie – redefinicję samej siebie przechodzi w chwili obecnej Platforma Obywatelska. Czyżby opozycja wreszcie zrozumiała, jak pokonać rządzących?
Zacznijmy od ugrupowania Ryszarda Petru. Zaprezentowało się ono w ostatni weekend jako formacja czysto liberalna – zarówno w wymiarze ekonomicznym, jak i aksjologicznym. Temu pierwszemu schlebiały postulaty wprowadzenia euro, podniesienia wieku emerytalnego czy zdemolowania – w istocie – programu 500+; temu drugiemu zapowiedzi wprowadzenia związków partnerskich, świeckości państwa czy otwarcie na uchodźców. To bardzo ryzykowny program, który jest wynikiem podwójnej – jak się wydaje – refleksji.
Po pierwsze, Nowoczesna porzuciła marzenia o byciu „liderem opozycji". Do liderów partii dotarła chyba myśl, że ten spór został już rozstrzygnięty i że najsilniejszym podmiotem „antypisu" będzie PO. I że nie ma się z nią co ścigać w dziele zagospodarowania jak największej liczby wyborców. Po drugie, Petru i jego współpracownicy pojęli, że jest w Polsce pewna grupa elektoratu, która nie podziela poglądów większości Polaków. Bo nawet jeśli trzy czwarte wyborców jest przeciwnych przyjmowaniu uchodźców i dobrze ocenia program 500+, dwie trzecie nie chce waluty euro, a zdecydowana większość nie życzy sobie związków partnerskich czy powrotu do poprzedniego wieku emerytalnego, to jednak oznacza to, że żyje i pracuje w naszym kraju kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt procent dorosłych Polaków, którzy akurat w tych wszystkich kwestiach idą pod prąd mniemaniom większości. Jeśli założymy, że mieszkają w dużych miastach, są lepiej wyedukowani i mają nieco wyższy status materialny, to oznaczać to będzie, że w lokalach wyborczych stawią się liczniej niż ludzie o odmiennych opiniach (bo frekwencja jest pozytywnie skorelowana właśnie z zamieszkaniem w dużym ośrodku, z wyższym wykształceniem i wyższymi zarobkami). Może się zatem okazać, że takiego elektoratu będzie w realnym głosowaniu więcej, niż dziś ujawnia się w badaniach opinii publicznej.
Dlatego restart Nowoczesnej należy ocenić w kategoriach przemyślanego pomysłu na siebie. Nie jako partii marzącej o pokonaniu PiS i PO, ale jako formacji mającej szanse na kilka lub nawet kilkanaście procent. Jako reinkarnacji Unii Wolności, która jako „junior-partner" decydowała de facto w latach 1997–2000 o całej polityce rządu, w którym dominującym podmiotem była AWS. To nie jest głupi pomysł, zwłaszcza przy nieobecności lewicy w Sejmie. Większość postulatów zaprezentowanych przez Petru w niedzielę jest atrakcyjna właśnie dla wyborcy SLD Czarzastego, Inicjatywy Polskiej Nowackiej czy nawet, w jakimś sensie, dla Razem Zandberga (oczywiście poza atakiem na 500+ i postulatem powrotu do poprzedniego wieku emerytalnego). Liderzy Nowoczesnej przemyśleli przyczyny kryzysu i wypracowali program, który może do nich przyciągnąć liberalnych wyborców.
A na co liczy PO?
Platforma została bardzo mocno skrytykowana, a nawet ośmieszona, za wygibasy, które wyczyniała w ostatnim czasie w sprawie uchodźców, ale także w materii 500+ czy wieku emerytalnego. Salta, które co kilkadziesiąt godzin prezentowali Schetyna z Neumannem, zadziwiały giętkością i bawiły brakiem finezji. Zaiste, jeden spot PiS z czterema pytaniami wprawił Platformę w stan takiego rozedrgania, że zasadne wydawały się wątpliwości, czy formacja ta ma jakiekolwiek spójne i koherentne zdanie w jakiejkolwiek sprawie.