Niezależnie od narracji naprawczej, jaką uprawiają Jarosław Kaczyński, Beata Szydło i ich stronnicy, głosowanie w Brukseli jest i pozostanie znaczącą porażką rządu Prawa i Sprawiedliwości. Opozycja oczywiście bardzo by chciała, by stała się dla partii Prezesa Stalingradem. Nie tylko prestiżową klęską, ale również początkiem ostatecznego upadku. Przełamaniem trendu. Czy to możliwe? Pewnie tak, ale wciąż więcej atutów w polityce wewnętrznej jest w rękach PiS. Ma karną większość parlamentarną, spójny rząd, prezydenta i bardzo stabilne poparcie na poziomie około jednej trzeciej wyborców. To atuty, przeciwko którym każda gra jest szalenie trudna.
Paradoksalnie Bruksela mimo entuzjazmu opozycji niewiele faktycznie jej daje. Za sukcesem Tuska nie stoi ani Schetyna, ani Petru, ani tym bardziej Kukiz. Jeśli ktokolwiek wygrał tę stawkę, to Angela Merkel. Zatem była to gra innych reprezentacji, niż te z udziałem polskich partii opozycyjnych i ledwie z ich obecnością na trybunach. Co gorsza, faktyczny zwycięzca, czyli Donald Tusk, w niewielkim stopniu stał się realnym aktywem na polskiej scenie politycznej. Piastując swoją funkcję, pozostanie w Brukseli i jako panaceum na polski deficyt liderów opozycji ma wartość tylko potencjalną. Zechce wrócić czy nie? Będzie walczył czy raczej odpuści? Wybierze konfrontacje z Kaczyńskim pod sztandarem PO czy raczej zdecyduje się na polityczną emeryturę za granicą? To pytania, które pozostają na razie bez odpowiedzi i dotyczą odległej przyszłości.
A co w krótkiej perspektywie w Polsce? Rząd robi dobrą minę do złej gry. Próbuje wytłumaczyć klęskę jako sukces. Robi to oczywiście w sposób dość nieudolny, ale innego wyjścia nie ma. Przyznanie się do klęski w logice PiS raczej się nie mieści. Partia uprawia więc narrację o jakiejś wyższości moralnej, o wstawaniu z kolan, o tym, że Unia zgubiła zasady, że jest manipulowana przez Berlin etc. Pomijając szczegół, że taka retoryka jest dla Madrytu, Paryża czy Rzymu obraźliwa, dokonuje ona dewastacji w stosunku Polaków do Unii. Mimo że w większości prounijni, otrzymujemy oto dychotomiczny obraz Wspólnoty. Po jednej stronie waleczny, kierujący się ostrymi normami moralnymi i interesem narodowym polski rząd, z drugiej zdemoralizowana, pozbawiona zasad i manipulowana przez silniejszych reszta Europy. A to już obraz niosący z sobą zapowiedź zdrady.
O polskim rządzie, który w każdej chwili może zostać oszukany, mówił zresztą wprost w wywiadzie dla „Super Expressu" Witold Waszczykowski, który zapowiedział przy okazji obniżenie poziomu zaufania wobec UE. Takie słowa w ustach dyplomaty są wyjątkowo mocne. W przełożeniu na potoczny język polityki oznaczają, że bardzo szybko ten chory europejski organizm w imię mętnych interesów Merkel, czy Hollande'a (już się przy tym pewnie gdzieś kręci cwaniaczek Orbán) zaatakuje Warszawę i będzie chciał coś wymusić na polskim rządzie. Co wtedy? Polexit? I tu na chwilę się zatrzymajmy.
To słowo z poważnych ust w Polsce jeszcze nie padło, a zatem nie weszło jeszcze do gry. Co ważniejsze, zdystansował się do tego postulatu wprost Jarosław Kaczyński, którego aktywność publiczna po Brukseli mocno wzrosła. Przyczyna? Zrozumiała. Samobójczość takiego postulatu jest oczywista dla zdecydowanej większości Polaków. Wedle ostatnich badań aż 78 procent z nas popiera Polskę w Unii.