Dla zachodniego establishmentu Donald Trump to prawdziwy szwarccharakter. Ułożony przez obrońców status quo (m.in. zwolennicy globalnego kapitalizmu, wyznawcy światopoglądowego liberalizmu i ideologii multi-kulti, lewica systemowa) katalog grzechów zwycięzcy tegorocznych wyborów prezydenckich w USA jest długi.
Pomińmy już takie zachowania Trumpa, jak epatowanie złością czy kpiny z poprawności politycznej. Z polskiej perspektywy najcięższym zarzutem kierowanym pod jego adresem jest to, że multimiliarder popiera Władimira Putina.
Czy rzeczywiście mamy jednak do czynienia z takim poparciem? Retoryka wyborcza to jedno, a realne sprawowanie władzy to co innego, odpowiedź zatem poznamy po przeprowadzce Trumpa do Białego Domu.
Niemniej trzeba podkreślić, że amerykańską politykę zagraniczną cechuje dynamika – co zresztą pokazała prezydentura Baracka Obamy. Na początku swojego urzędowania realizował on w stosunkach z Rosją reset – i skądinąd istotną rolę w tym odgrywała ówczesna sekretarz stanu Hillary Clinton. Waszyngton obrał taki kurs, mimo że świat zdążył się już przekonać, iż Putin nie jest gołębiem. Potem jednak relacje Białego Domu z Kremlem się pogorszyły – szczególnie po rosyjskiej aneksji Krymu, gdy w odpowiedzi na nią państwa zachodnie wprowadziły przeciw Moskwie sankcje.
Dziś o prokremlowskiej linii Obamy zachodni establishment nie pamięta. Woli natomiast wytykać Trumpowi bon moty, w których polityk ten chwalił Putina. W Polsce takie oskarżenie zamyka wszelką dyskusję. Putin stał się bowiem nad Wisłą uosobieniem absolutnego zła, bywa nawet porównywany do Hitlera (nazywany „Putlerem").