W kwestii wejścia do Unii kierowana przez mnie wówczas „Gazeta Polska" powiedziała zdecydowanie „tak". Uczyniliśmy to nie z miłości do brukselskiej biurokracji, lecz z poczucia, iż mentalnie, cywilizacyjnie, kulturowo jesteśmy częścią Zachodu. Dziś już mało kto o tym pamięta, ale gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych rozpętała się, bezpośrednio wokół nas, po prawej stronie sceny politycznej, medialna kampania pod hasłem „precz z Europą, masonami, Ameryką, NATO". Propozycja była czytelna, zresztą niespecjalnie się z nią kryto: Z Rosją przeciw zgniłemu Zachodowi. Nie po to w przeszłości stawałem wielokrotnie w obronie historycznej roli i pozycji Romana Dmowskiego, żeby teraz spokojnie patrzeć, jak jego idea powraca w paskudnej bogoojczyźnianej karykaturze. Zareagowaliśmy z całą mocą i nasze „tak" dla Unii było oczywistą konsekwencją a zarazem niezbywalnym elementem podjętej przez nas kampanii przeciw „łubiankowym" sentymentom i zalotom. Już wkrótce przyszło nam słono zapłacić za tę akcję: gdyby nie ona, nie byłoby zamachu na „Gazetę Polską".
Jarosław Kaczyński w swej skądinąd ciekawej i wartościowej książce „Porozumienie przeciw monowładzy" tak wyrażał się o naszej postawie w tamtym okresie: „Później linia się zmieniła, złagodniała, tak bardzo, że stała się całkiem niejasna." Otóż wprost przeciwnie, ta linia była wtedy bardzo jasna, po prostu musieliśmy walczyć na dwa fronty, a mój czołówkowy tekst „Między Michnikiem a Rydzykiem" precyzyjnie definiował sytuację. (I niech Pan Prezes, zamiast wystawiać cenzurki prywatnej, niezależnej i w dodatku niegdysiejszej gazecie, zatroszczy się raczej o poziom dzisiejszej telewizji publicznej, której natrętna, nachalna, niezdarna, nieprofesjonalna propaganda obraża inteligencję społeczeństwa i ośmiesza rząd.)
Zawiedzione nadzieje
Gdy wypowiadaliśmy, i to z pełnym przekonaniem, owe „tak" widzieliśmy w Unii organizację nieruchawą, nadmiernie zbiurokratyzowaną, ale w sumie przyjazną, oddaną szczytnym ideałom solidarności i braterstwa, kierowaną przez ludzi może nie najwyższego lotu, ale przynajmniej dobrej woli. Jako ewentualne zagrożenie jawiły nam się ciągotki tamtejszych urzędników w stronę mnożenia zbędnych, często absurdalnych przepisów (normy na rozmiary bananów, ogórków itp.). Jakże śmiesznie brzmią tamte obawy wobec horroru, z którym mamy do czynienia dziś! Mniejsza teraz o to, co zaszło – Unia się zmieniła czy też raczej po prostu zdjęła maskę – ale w miejsce organizacji ofiarowującej współpracę mamy w Brukseli i w Strasburgu do czynienia z agresywną, opresyjną strukturą, która sama sobie przyznała prawo do najbardziej brutalnej, totalnej ingerencji w wewnętrzną sytuację poszczególnych państw członkowskich, po czym przyjęła rolę ideologicznej żandarmerii stojącej na straży chorego zabobonu poprawności politycznej i interesów międzynarodowego establishmentu. W atmosferze karnych procedur, represji, szantażu, gróźb użycia siły, nagonki propagandowej trwa akcja kwestionowania kolejnych uchwał parlamentu, dezawuowania reform, spiskowania z opozycją w nadziei obalenia rządu. W poszczególnych kwestiach jednym państwom zaleca się kopiować rozwiązania przyjęte u innych, innym zaś tego samego się zabrania (!). A, jak nam właśnie obwieszczono, fundusze strukturalne, owszem, zostaną przyznane, ale nie za darmo, lecz w nagrodę za siedzenie cicho i dobre sprawowanie.
To prawda: wydaje się, że oficjalne powołanie „państwa europejskiego" odłożono póki co na później. Problem w tym, że ta koszmarna idea (która, jak każda utopia, podobnie jak komunizm, zaczyna się od „świetlanej przyszłości", a kończy na użyciu siły i finalnej krwawej katastrofie) wprowadzana jest w najlepsze nieoficjalnie, chyłkiem, tylnymi drzwiami, a trwająca właśnie akcja nękania i ubezwłasnowolniania narodowych parlamentów stanowi na tej drodze ważny krok.