"Zdradzieckie mordy i kanalie" Jarosława Kaczyńskiego zawisną na długo nad polską polityką. Możliwe, że ta podyktowana emocjami obelga to największy błąd w późnej fazie kariery przywódcy Prawa i Sprawiedliwości. Nie tylko bowiem dał popis brutalizowania polityki, po którym trudno mu będzie utrzymać wizerunek wyważonego i chłodnego analityka, ale przede wszystkim kreatora sceny politycznej. Kaczyński w przypływie słabości obnażył swoje motywacje; pokazał, co nim tak naprawdę kieruje i jak ta motywacja góruje nad racjonalną refleksją. Łamiąc sejmowy regulamin (bo naprawdę, wbrew temu co twierdzi marszałek Brudziński, trudno założyć, że wyrywając się do mikrofonu po przywołaniu doń posła Kukiz'15, miał na myśli jakikolwiek przepis), dał na dodatek popis nie tylko anarchii, ale i swojej pozycji w polityce; lidera, który jest ponad prawem i regulaminami. Podświadomie (albo i świadomie) zachował się jak Piłsudski, za którego alter ego z pewnością się uważa. Brakowało tylko słów Marszałka, które nigdy nie zostaną temu wybitnemu Polakowi zapomniane: „Sejm ladacznic".
Ambicje na wyrost
Czy Kaczyński może być Piłsudskim? Zapewne ma takie intencje, a osobiste poczucie wyższości budzi w nim pewnie też przekonanie o moralnym prawie do zajęcia takiej pozycji. Opozycja już widzi w nim dyktatora, ale należy zadać pytanie, czy to naprawdę możliwe. Gdyby to były lata 20. czy nawet 70., Jarosław Kaczyński mógłby przeżyć metamorfozę w naczelnika państwa. Problem jednak w tym, że żyjemy pół wieku później, Polska nie jest otoczona agresywnymi państwami totalitarnymi, a Europa nie jest przedzielona żelazną kurtyną. Żyjemy w epoce Unii Europejskiej, otwartych granic, internetu, Facebooka i YouTube'a, które z łatwością zdublują rolę niezależnej radiofonii czy nawet telewizji, gdyby reżim poddał polskie media represji.
W tym sensie obietnica posłanki Pawłowicz choć jest groźna, to pozostaje niemożliwa do spełnienia. TVN czy Polsat można zamknąć, ale odebranie młodzieży internetu to wojna z całą generacją, której wygrać nie można. Nawet jeśliby się bardzo tego chciało. Mam wrażenie, że prócz prezesa i jego najdurniejszych akolitów PiS-owska elita to wie i rozumie swoją bezradność. Rozpoczęła wojnę, która oczywiście (jak każda) będzie eskalować, zmusi do coraz mocniejszych represji, ale jest z góry skazana na przegraną. Bo to wojna z czasem. Ten płynie wbrew intencjom prezesa.
Jak daleko posuną się rządzący? Histerycy po stronie opozycji już widzą emigrację i obozy internowania. Właściwie czemu nie. Taka wizja jest całkiem uzasadniona. Władza ma pełnię środków. Większość sejmową, rząd i prezydenta. Sprawnie działający aparat podległy MSW. Fanatyka na czele MON, czołgi i rozpoznające teren oddziały Wojsk Obrony Terytorialnej. Dostatecznie duże zaplecze na obozy internowania i sporo amunicji, którą rzekomo gromadzi się na odparcie ataku Rosjan. Wystarczy jedna, druga prowokacja, by spacyfikować manifestujący tłum. Środki techniczne więc są. Ale czy jest lub może być ku temu wola? Odpowiedź na to pytanie z jednej strony odziera ze złudzeń, z drugiej je tworzy. Młodzi hunwejbini z kręgów partii rządzącej z pewnością chcieliby mieć swoje powstanie warszawskie (czy rozumieją, że byliby w tej historii stroną pacyfikującą?), ale ludzie z generacji Kaczyńskiego, pamiętający stan wojenny, doskonale wiedzą, że z Polakami 13 grudnia 1981 roku nie da się wygrać.
Każdy ruch prowadzący do zrealizowania takiego scenariusza to krok w niebyt. Prezes doskonale wie, że Polacy jak nikt inny umieją się mobilizować pod presją. Atak na demokrację, wolność, instytucje, represje – to wszystko wciągnęłoby PiS na czarną listę historii, a któż bardziej niż ta formacja historią się kieruje i historii ufa? Nie, dzielenie losu Jaruzelskiego byłoby dla prezesa najgorszą hańbą i porażką zarazem. Aż tak daleko się nie posunie. Co więcej, może Kaczyński jest nawet gwarancją powściągliwości władzy.