Gdy w ubiegłym tygodniu Zbigniew Ziobro ogłosił rozległy, choć ogólnikowy, plan reformy sądownictwa, a premier Beata Szydło wsparła go na konferencji prasowej, wskazując, że to najważniejsze zadanie ministra sprawiedliwości w tym roku, w środowisku sędziowskim zawrzało.
Nikt nie powiedział: poczekajmy na szczegóły, porozmawiajmy, mamy kontrpropozycje. Od razu nastąpił frontalny atak. „Jeżeli zmiany wejdą w życie, to koniec demokracji w Polsce", „zamach na konstytucje i niezawisłość sędziowską", „dalszy etap walki z sądownictwem" i jego „podporządkowanie władzy politycznej". Do takich sformułowań sięgnęły tzw. sędziowskie elity, czyli kilkunastu prezesów i działaczy sędziowskich organizacji, którzy uważają, że są głosem całego środowiska. Zresztą podobnie odpowiadali oni na plany poprzednich ministrów sprawiedliwości.
Jakże inna była reakcja np. przedsiębiorców na te zapowiedzi. Dwie organizacje szybko rozesłały komunikaty, sygnalizując, że chcą włączyć się w dyskusję nad reformą – przedstawić swoje postulaty zmian w sądownictwie gospodarczym, wskazać bariery.
Minister nieakceptowalny
Dlaczego sędziowie są na nie i nie próbują nawet udawać zainteresowania merytoryczną dyskusją nad zmianami? Sprawa wydaje się złożona i nie chodzi tu wyłącznie o osobę Zbigniewa Ziobry.
Owszem, jest on dla nich – i szerzej, dla środowisk prawniczych – postacią szczególną, bo nieakceptowalną. Aby zrozumieć te relacje, trzeba się cofnąć do czasu, kiedy Ziobro po raz pierwszy był ministrem sprawiedliwości (2005–2007).