Jak mogliście państwo ostatnio zaobserwować w mediach, również tych obiektywnych, czyli zachodnioeuropejskich, w Polsce panuje atmosfera wczesnego stanu wojennego. Nie bez powodu część obywateli, z dużym naciskiem na celebrytów udzielających poparcia Bronisławowi Komorowskiemu, rozważa emigrację z kraju, który miał być drugim Gondorem, a zamienia się w Mordor. Jako jeden z pierwszych swoją gotowość skorzystania z azylu politycznego wyraził Przemysław Saleta. Bokser, który od kilkunastu lat częściej widywany jest w studiu telewizyjnym niż na ringu, nie kryje zaniepokojenia.
Przeczekać rządy PiS. Pod palmą
W rozmowie z „Newsweekiem" przyznał, że od dusznej polskiej atmosfery odpocznie już w kwietniu w egzotycznej Tajlandii. Właśnie tam „przeczeka rządy PiS", bo nie może znieść faktu, iż „Polska za granicą ma coraz gorszy wizerunek. Nie tylko media i instytucje międzynarodowe zauważyły, że za sprawą PiS zbliżamy się w Polsce do standardów białoruskich. Boję się, że bez pomocy z zewnątrz nie da się powstrzymać dalszego psucia naszego państwa".
Pan Przemysław najwidoczniej porzucił już nadzieję na bratnią interwencję, stąd zrozumiały pesymizm i odważna decyzja o zabukowaniu biletu do Bangkoku. Wszystkim zainteresowanym podobnym krokiem przedstawiam skróconą wersję najnowszej historii Tajlandii, która jedynie utwierdza w słuszności podjętej decyzji.
Na wstępie należy zaznaczyć, że wybór Przemysława Salety nie dziwi. W porównaniu z dzisiejszą Polską monarchia konstytucyjna połączona z rządami junty wojskowej stanowi prawdziwą oazę wolności. Co prawda, Chaing Mai to nie Kraków, a Bangkok to nie Warszawa, ale pomimo dużej wilgotności powietrze nie jest tak duszne jak w Polsce.
Lepsza dobra junta niż zła demokracja
W ciągu dziesięciu lat w Tajlandii odbyły się jedynie trzy protesty polityczne i zamach stanu, które pochłonęły łącznie prawie 200 ofiar. Obie strony konfliktu ustaliły, że w geście humanitaryzmu nie będą atakować turystów. Kiedy nasz kraj pogrążony był w samym środku ciemnej nocy pierwszych rządów Prawa i Sprawiedliwości, Tajlandia już wtedy dawała przykład, że można władzę sprawować lepiej. W 2006 roku zgodnie z wolą narodu premier Thaksin Shinawatra został błyskawicznie obalony, do czego walnie przyczyniła się promonarchistyczna armia. Cały wolnościowy proces odbył się akurat podczas pobytu szefa rządu na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ w Nowym Jorku, a jak wiadomo, nieobecni głosu nie mają. Wojsko we wrześniu wyszło na ulice Bangkoku, detronizując legalnie wybraną władzę, unieważniając konstytucję z 1997 roku, a następnie organizując nowe wybory. Dając przy tym lekcję porządku w chaotycznych czasach koalicji PiS–Samoobrona–LPR.