Stworzyliśmy państwo, w którym wszystko jest fasadowe i sztuczne. To państwo kabaretowe – pisze pisarz i poeta.
Piję i myślę o Tuchaczewskim. 97 lat temu, sierpniowej nocy, na obcej dla niego ziemi, zapewne też pił wódkę. Po trzech dniach walk miał świadomość, że przegrał, padła jego armia. Priwislinskij kraj, ten wredny karzeł dożarty, pokazał pazury: wydrapał gały jego kozackim oddziałom. Misterny plan, wysiłek sztabowców, nadzieje kozackich siepaczy, marzenia o komunistycznej Europie od Moskwy po Madryt. Wszystko to legło w gruzach. Warszawa, znienawidzone miasto, które miał zmiażdżyć – rzucić do stóp rewolucji. Lenin, Dzierżyński nigdy mu tego nie wybaczą. Wybaczyli. Nie wybaczył mu Stalin. W przyszłości zbrodniarz zabije zbrodniarza. Ale ten drugi jeszcze o tym nie wie. Nie przeczuwa, że za dwadzieścia parę lat, jak polscy oficerowie w Katyniu, dostanie kulę w tył głowy.