Reklama
Rozwiń

Zgoda*

Najpierw spróbuję powiedzieć, jak rozumiem zgodę; stąd wynikną powody, dla których trzeba do niej dążyć oraz warunki jej osiągnięcia.

Aktualizacja: 18.01.2017 07:05 Publikacja: 17.01.2017 21:53

Zgoda*

Foto: Fotorzepa, Maciej Kaczanowski

Potem zatrzymam się na aktualnej scenie, politycznej w Polsce, na której – moim zdaniem – nic ostatnio nie wskazuje na możliwość, a niewiele na chęć, osiągnięcia zgody. W trzeciej części mego wystąpienia trzeba będzie zastanowić się nad tym, czy i jaką rolę w tej sytuacji „pata politycznego” może i powinien odegrać Kościół, a w czwartej wreszcie to samo pytanie trzeba będzie postawić dziennikarzom. Nie muszę dodawać, że 20-minutowa refleksja pozwala jedynie zarysować złożony problem zgody politycznej, a przez nią w jakimś stopniu narodowej, w dzisiejszej Polsce. Nie wątpię, że to co powiem sprowokuje Państwa do dalszych przemyśleń i komentarzy, choć zapewne zabraknie nam czasu, by je w pełni przedstawić w trakcie obecnego, świątecznego przecież, spotkania.

Jak rozumiem zgodę?

Oto pierwszy z brzegu przykład: ks. Przemysław Śliwiński zwrócił się do mnie – w imieniu Księdza Kardynała Kazimierza Nycza i własnym – o przedstawienie tu małego referatu, a ja wyraziłem na to zgodę. Wyraziłem zgodę, czyli wyraziłem gotowość swego aktywnego udziału w tegorocznym spotkaniu Księdza Kardynała z dziennikarzami. Zgoda oznacza więc wstępną aprobatę do podjęcia współpracy z kimś innym. Współpraca z kolei odwołuje nas do jakiegoś dobra, które razem mamy realizować, czyli do dobra wspólnego, w najszerszym tego słowa znaczeniu. Zgoda na taką współpracę zakłada, że obie strony tego układu (w naszym przykładzie: Ksiądz Kardynał i ja) uznają to dobro za dostatecznie ważne i cenne, by jego realizacji wspólnie trud poświęcić. W naszym przypadku nie było potrzeby poprzedzać tej zgody dłuższą wymianą zdań, ale nierzadko zgoda osiągnięta być może tylko na drodze długiego niekiedy i niełatwego dialogu dotyczącego warunków, bez obustronnej aprobaty których o zgodę trudno. Wśród tych warunków dwa zdają się szczególnie ważne. Po pierwsze, obie strony muszą – w sposób wolny, z własnego przekonania – uznać to dobro wspólne za warte realizacji, za bardziej cenne, niż koszty z tym związane. Po drugie, obie strony muszą mieć do siebie zaufanie, wierzyć w swoją uczciwą, dobrą wolę. Konieczność respektowania pierwszego warunku, nazwijmy go „obiektywnym uzasadnieniem zgody”, wydaje się oczywista; nikt rozsądny nie wyrazi zgody na udział w dziele, które sam uznaje za bezsensowne lub niewarte wkładanego weń wysiłku. Drugi warunek – „subiektywne uzasadnienie zgody”  – tak oczywisty nie jest. Ileż to razy próbuje się osiągnąć kompromis w spornej sprawie odwołując się do argumentu siły, a nie do siły argumentu – w przekonaniu, że „druga strona” wcale nie dba szczerze o dobro wspólne, tylko o własny wąsko pojęty interes. Ale właśnie: możemy tu mówić nie tyle o zgodzie, ile raczej o kruchym na ogół kompromisie, prowokującym „przegraną stronę” do podjęcia działań odwetowych w sprzyjających okolicznościach. Tym się więc różni zgoda od takiego kompromisu. Oczywiście bywa i tak, że kompromis jest efektem zgody, gdy obie strony, ufające nawzajem w swoją dobra wolę, znajdują rozwiązanie konfliktu na drodze obustronnie akceptowanych ustępstw, usprawiedliwionych w świetle wspólnego dobra, które jest celem uczestniczących w sporze stron.

Oto więc pierwsza sytuacja, którą trzeba od zgody odróżnić: na miano zgody nie zasługuje kompromis osiągnięty na drodze wymuszenia na „drugiej strony” ustępstw, których ta „strona” w gruncie rzeczy nie aprobuje i którą podejrzewa się chętnie o brak dobrej woli. Zgodę odróżnić też trzeba od tak zwanego „świętego spokoju”, za którym kryje się na ogół po prostu obojętność wobec tego dobra, które ktoś uważa za warte realizacji. Nie ma kłótni – ale nie ma też współpracy. Ten, komu zależy na „świętym spokoju” powiada: „Rób swoje, ja nie będę protestował, ale na mój udział nie licz. Nie obchodzi mnie to, co ciebie tak obchodzi”. Takiej postawy także nie chcę nazywać zgodą, nawet jeśli zawiera się w niej gotowość powstrzymania się od działań utrudniających realizację tego dobra, które niedoszły partner dialogu uznaje za warte zachodu. Zgoda w znaczeniu, o które tu chodzi, nastawiona jest na przyszłość, na ochronę lub budowanie jakiegoś dobra, które tylko na drodze współpracy może zostać osiągnięte. O zgodzie mówi się też – po trzecie – w sferze czysto teoretycznych dyskusji: zgadzam się lub nie zgadzam na czyjeś poglądy, stanowisko, siłę argumentów itp. To sensowny kontekst terminu „zgoda”, ale w tę sferę proponuję tu nie wchodzić; propozycja podjęcia tematu „Zgoda” na dzisiejszym spotkaniu nie wyrasta raczej z kontekstu dyskusji toczonych przez ludzi nauki, ale z przekonania, że nam dziś o zgodę w sferze życia publicznego bardzo trudno. I czas przejść do tej sfery.

Pat polityczny

Zacznę od wyrażenia swego stanowiska, które nie jest zbyt oryginalne, ale jest moje. Otóż uważam, że w sferze publicznej, a zwłaszcza w płaszczyźnie politycznej, nie tylko nie ma atmosfery dialogu prowadzącego do osiągnięcia zgody, ale łatwo zaobserwować silne postawy anty-dialogowe, uniemożliwiające osiągnięcie zgody, która – przypominam – nie jest ostatecznym celem dialogu politycznego, ale pierwszym jego krokiem otwierającym perspektywę budowania wspólnego dobra. Spór toczący się pomiędzy ugrupowaniami politycznymi obfituje nade wszystko w oskarżenia kwestionujące dobrą wolę „strony przeciwnej”, a z ludźmi złej woli nie ma sensu toczyć dialogu. Termin „przeciwnik polityczny” bliski jest terminowi „wróg”, a z wrogiem się walczy, a nie próbuje się dojść z nim do zgody.

Można by rzec: cóż w tym dziwnego? Poszczególne ugrupowania polityczne różnie rozumieją dobro wspólne, jakim jest dla polityków Polska. Wyniki wyborów prezydenckich i wyborów do ciał parlamentarnych ujawniają opinie obywateli. Partia, która wybory wygrywa, ma prawo realizować wspólne dobro Polaków zgodnie ze swoją wizją, którą traktuje jako wizję większości obywateli. A gdy zdarzy się  – jak się nam zdarzyło po raz pierwszy po 1989 roku – że jedna partia zdobywa absolutną większość w obu izbach parlamentu i że jej kandydat zostaje Prezydentem Rzeczypospolitej, to nic dziwnego, że partia ta realizuje swój program polityczny, oczywiście modyfikowany z powodu różnych nowych okoliczności, których w kampanii przedwyborczej nie można było przewidzieć. Czy jest tam miejsce na zgodę? Jest – ale wewnątrz rządzącej partii. Opozycję traktuje się jako ugrupowania, które zmierzały do niszczenia Polski, a nie do jej budowania. Członkom partii opozycyjnych zarzuca się grzechy przeszłości, które mają  świadczyć o ich głupocie i/lub złej woli, obecne działania opozycji sprowadza się do prób awanturniczego sprzeciwiania się wprowadzaniu pożądanych przez większość Polaków dobrych zmian. Zrozumiałe, że elementem tych dobrych zmian są też działania zmierzające do usuwania wpływu tych partii, które poprzednio władały Polską; narzucającym się przykładem są operacje zmierzające do reorganizacji Trybunału Konstytucyjnego, ale przykładów można przywołać więcej.

Dlaczego ta sytuacja budzi mój głęboki niepokój? Po pierwsze dlatego, że dobro wspólne, jakim jest Polska, wpisana w cały światowy kontekst, jest dobrem nader złożonym, trudnym do objęcia nie tylko przez pojedynczego człowieka, ale także przez jakąkolwiek partię. „Partia” pochodzi od łacińskiego „pars”: część, z góry więc trzeba liczyć się z tym, że żadna partia nie obejmuje w pełny i trafny sposób wszelkich spraw z tym dobrem związanych. Uczciwe dążenie do dobra wspólnego wszystkich Polaków wymagałoby więc uważnego wsłuchania się w głos opozycji i uwzględnienia tych racji, które ona wnosi na parlamentarne obrady, a nie szybkiego, sumarycznego odrzucania wszelkich głosów z ich strony pochodzących, w oparciu o parlamentarną większość. Taka praktyka świadczy o tym, że przeważa racja siły nad siłą racji. Po drugie, żadna władza nie może ignorować tej prawidłowości, że jej sprawowanie łatwo prowadzi do arogancji, do lekceważenia tych, którzy inaczej widzą dobro Polski. Przykład? Nawet z grona członków rządzącej partii niewielu zdobyło się na to, by pochwalić Marszałka Sejmu za usunięcie z obrad sejmowych posła opozycji, który zaczął swe wystąpienie od słów: „Panie Marszałku kochany, muzyka łagodzi obyczaje”. Nie wiem, jak można taką decyzję Marszałka usprawiedliwić. Ale ani sam Marszałek, ani partia rządząca, nie wycofali się z tej decyzji, co doprowadziło do okupacji sali Sejmu przez posłów opozycji i do przeprowadzenia głosowania w niezmiernie ważnej sprawie zatwierdzenia budżetu państwa na rok 2017 w warunkach ignorujących elementarne reguły prac Sejmu. Partia rządząca zapewne nie chce skorygować decyzji Marszałka, uznałaby taki krok za niebezpieczny precedens rzekomo świadczący o jej słabości, o zwycięstwie opozycji – ale moim zdaniem ten casus świadczy o tym, jak łatwo władza demoralizuje tych, którzy ją sprawują. Świadczy też o tym, że w miejsce debat politycznych, mających na celu dobro wspólne Polski, zajmują rozgrywki partyjne, obliczone na pokonanie przeciwników.

Nie widzę w polskim parlamencie atmosfery dialogu. Co więcej, ten brak gotowości do szukania zgody jako punktu wyjścia do rozwiązania spraw Polaków przenosi się na szerszą płaszczyznę społeczną. Różnice w poglądach politycznych sprawiają często, że nawet w rodzinach i w gronie przyjaciół trudno ludziom szczerze i życzliwie rozmawiać ze sobą. Miejsce słuchania tych, którzy myślą inaczej, zajmuje postawa wrogości, insynuowanie złych intencji opozycjonistom, walka zajmuje miejsce dialogu. Tak widzę Polaków dziś.

Czy i co może na to poradzić Kościół?

Kościół nie utożsamia się z żadną partią polityczną, co wyraźnie powiedział Sobór Watykański II i co przypomniał niedawno Przewodniczący Episkopatu Polski, Arcybiskup Stanisław Gądecki. Warto przywołać w tym miejscu fragment „Konstytucji o Kościele w świecie współczesnym”. Ojcowie Soborowi, w p. 76 tej Konstytucji, podkreślają, iż „Kościół, który z racji swego zadania i kompetencji w żaden sposób nie wiąże się z żadnym systemem politycznym, jest zarazem znakiem i zabezpieczeniem transcendentnego charakteru osoby ludzkiej”. W imię tego transcendentnego charakteru osoby ludzkiej, która pielgrzymuje przez Ziemię zmierzając do niebieskiej Ojczyzny, Kościół podejmuje z władzami politycznymi „zdrową współpracę” i ma wynikające ze swej misji prawo, by dokonywać „oceny moralnej nawet w kwestiach dotyczących spraw politycznych, kiedy domagają się tego podstawowe prawa osoby lub zbawienie dusz”.  Można więc w skrócie powiedzieć, ze Kościół zajmuje postawę życzliwie krytyczną wobec politycznych programów. Życzliwość wynika stąd, że droga do niebieskiej Ojczyzny wiedzie przez politycznie zorganizowane społeczności, które należy wspierać, jeśli rzeczywiście pomagają człowiekowi realizować jego transcendentne powołanie. Krytyczna refleksja dotyczy tych działań polityków, które blokują lub utrudniają realizację tego powołania każdego człowieka do życia wiecznego w Bogu.

Jeśli trafna jest moja opinia na temat „pata politycznego”, na który dziś Polska cierpi, to oczywiście zadaniem Kościoła jest  próba przezwyciężenia tego pata. Może pierwszym krokiem jest wołanie o pokorne uświadomienie sobie własnych słabości i grzechów wszystkich, którzy są uwikłani w konflikt społeczno-polityczny? Wszyscy potrzebujemy nawrócenia, także nawrócenia polegającego na tym, by uwierzyć w dobro zasiane w sercach i umysłach politycznych oponentów; Bóg chce zbawić wszystkich, we wszystkich swe dobro zasiał. Za tym idzie odwaga krytycznego reagowania na takie polityczne opcje, które są obce Ewangelii Chrystusowej. Przykłady? Papież Franciszek wzywa do zaopiekowania się tymi, którzy zostali dramatycznie pozbawieni domu i środków do życia na Bliskim Wschodzie. Kościół w Polsce wyraził gotowość przyjścia z pomocą imigrantom, ale władze polityczne uznały postulat bezpieczeństwa za ważniejszy, niż nakaz miłosierdzia. Czy nie jest to dostateczny powód, by Kościół dopomniał się o rewizję polityki państwowej, jawnie ignorującej troskę o najbardziej potrzebujących, o których tak natarczywie dopomina się papież Franciszek? Drugi przykład: sprawa ekshumacji zwłok tych, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Czy dla zweryfikowania hipotezy o zamachu nie wystarczą dotąd dokonane ekshumacje oraz zgoda wielu rodzin tych, którzy zginęli na dokonanie dalszych ekshumacji? Dlaczego zmuszać do tego także tych, którzy takiej ekshumacji się sprzeciwiają? Biskupi prawosławni wydali w tej sprawie jednoznaczne oświadczenie; nie mogą tego uczynić także biskupi katoliccy? Znów: przykładów można przytoczyć więcej. Martwi mnie milczenie Kościoła (w tym przypadku: głównie Episkopatu) tam, gdzie jego głos powinien wyraźnie i stanowczo zabrzmieć. Obecnie rządząca partia wielokrotnie wyraża solidarność z doktryną społeczno-moralną Kościoła katolickiego. Można się z tego cieszyć ale to nie zwalnia Kościoła z misji sprawowania życzliwie krytycznej refleksji nad tym, co się w Polsce dzieje, nad tym, jak rozumieją i realizują swą misję politycy. W kontekście podjętego przez nas tematu: wyraźny głos Kościoła nawołujący do dialogu i szukania dróg prowadzących do zgody uważam za bardzo pilną misję Kościoła w Polsce dziś.

A media?

„Media” to znaczy „środki”, powołane są więc do tego, by pośredniczyć w dialogu społecznym. W społeczeństwach demokratycznych tratowane są jednak jako „czwarta władza”, obok władzy ustawodawczej, sądowniczej i wykonawczej, ponieważ od kształtowanych przez nie opinii społecznych zależy w znacznej mierze polityczna przyszłość Polski. Politycy to na ogół dobrze pojmują; nie dziwi mnie, że o ile rządząca partia pozostaje notorycznie głucha na protesty opozycji, o tyle z projektu ograniczenia obecności dziennikarzy w trakcie obrad Sejmu, po gwałtownych protestach tychże, dość szybko się wycofała. W kontekście dzisiejszego kryzysu dialogu społecznego mam wobec dziennikarzy dwa postulaty.

Pierwszym jest postulat rzetelnego informowania społeczeństwa o tym, co się w Polsce i na świecie dzieje; informowania nie nazbyt wybiórczego i nie opakowanego w zbyt nachalną ideologię. Ja wiem, że ideał przekazywania obiektywnych informacji jest właśnie ideałem, do którego trzeba dążyć, ale który w praktyce trudno osiągnąć. Dziennikarze muszą z mnogości zdarzeń wybierać te, które uważają za najważniejsze, mają też prawo do wyrażania własnych poglądów, na ogół nieuchronnie, bodaj implicite, politycznie zaangażowanych. Tym niemniej podstawowym celem, do którego dziennikarz powinien dążyć, jest rzetelne przekazywanie informacji. Przypomnę dwa pierwsze paragrafy Projektu Kodeksu Zawodowego Dziennikarzy Rzeczypospolitej z czerwca 1993 roku: „§ 1. Poszanowanie dla prawdy i dla prawa każdego obywatela, by być prawdziwie, dokładnie i bezstronnie informowanym o wszystkim, co się dzieje w kraju i na świecie stanowi podstawowy obowiązek każdego dziennikarza. Nie daje się pogodzić z tą zasadą przyjmowanie jakichkolwiek korzyści materialnych w zamian za rezygnację z prawdy i niezależności. § 2. Rzetelność zawodowa wymaga wyraźnego oddzielania informacji od komentarzy (opinii)”. Podobne sformułowania znajdują się na początku każdego kodeksu rzetelności dziennikarzy, ale przytaczam powyższy tekst, ponieważ pochodzi on z okresu tuż po przełomie 1989 roku i wyraźnie słychać w nim echo złych doświadczeń z czasów PRL. Tymczasem dziś obserwuję w mediach publicznych nawrót do stylu PRL-owskiego „Dziennika Wieczornego”, który aż za dobrze pamiętam (mam już 71 lat!) i po prostu nie mogę słuchać, jak powraca pomieszanie wybiórczych informacji z ideologicznym, jednostronnym ich komentarzem. Powtarzam: wiem, że ideał trudny jest do osiągnięcia, ale upolitycznienie informacji osiąga dziś często skalę, której nie potrafię strawić. Odwołuję się do poczucia rzetelności dziennikarzy, do tego, by we własnym sercu i umyśle starali się o to, by „dokładnie i bezstronnie informować o wszystkim, co się dzieje w kraju i na świecie”.

Po drugie: znane jest adagium głoszące, że „zła wiadomość to dobra wiadomość”; dobra, bo dobrze się sprzedająca. Ludzie lubią sensacje, lubią, gdy im informacje medialne podnoszą adrenalinę. Tylko czy trzeba tłumaczyć, jak uleganie tej pokusie utrudnia dojście do zgody? Jak w gruncie rzeczy potęguje ono spory i wzajemne animozje? Dziś naprawdę czas na głęboki rachunek sumienia, także dziennikarzy. Przytoczę jeszcze dwa paragrafy cytowanego wyżej tekstu: „§ 8. Dziennikarz przestrzegający Kodeksu Zawodowego rezygnuje z rozpowszechniania scen brutalnych, scen gwałtu i przemocy, szczególnie wtedy, gdy mają one służyć dla celów sensacyjnych i brukowych. § 9. Dziennikarz czyni wszystko, co możliwe, by nie dopuszczać w środkach przekazu do rozpowszechniania haseł dyskryminujących kogokolwiek z przyczyn rasowych, z powodów poglądów politycznych, z powodu odmienności wyznania, pochodzenia lub odmiennych orientacji seksualnych”. Projekt ten (jak i szereg innych dokumentów o podobnym charakterze) mówi sporo o tym, czego dziennikarz czynić nie powinien, ale za tymi normami negatywnymi łatwo wyczytać pozytywną intencję, by przekazywanie informacji raczej pomagało ludziom się jednać, niż ich różnić. Ten ogólny i zawsze aktualny postulat nabiera dziś szczególnej wagi.

Wiem, że to, co tu powiedziałem może na pierwszy rzut wywołać spory, zamiast skłaniać do zgody. Ale przecież nie chodzi nam o zgodę powierzchowną i pozorną, ale o taką, która za punkt wyjścia bierze obecny stan społeczeństwa w Polsce. Jest to stan kryzysu, chyba dość głębokiego. Dlatego wymaga pogłębionej refleksji, a od wierzących chrześcijan także – może nawet najpierw – żarliwej modlitwy, bo my sami jesteśmy za głupi i za słabi, by dobrze zrozumieć sens tego, co się wokół nas dzieje i by mieć odwagę oraz siłę do budowania wspólnego dobra. Zacząć trzeba chyba od własnego nawrócenia: od uznania swej słabości oraz od wysiłku uczciwego i życzliwego dostrzeżenia dobra, które Bóg zasiał nie tylko w moim umyśle i sercu, ale także w umysłach i sercach tych, których nazbyt pochopnie skłonni jesteśmy nazywać przeciwnikami.

Czcigodny Księże Kardynale, Szanowni Państwo! Pozostajemy wciąż w aurze Bożego Narodzenia. Niech Słowo Wcielone, które zgromadziło wokół siebie tak różne istoty, jak Aniołów i bydlęta, Maryję z Józefem, prostych Pasterzy i Mędrców, gromadzi także nas i łączy w duchu prawdy i miłości, bo Pan Jezus jest wcieloną Prawdą i Miłością. Radujmy się mimo wszystko; Bóg jest silniejszy od naszych słabości i lubi czynić rzeczy po ludzku niemożliwe. W Nim, Przyjacielu człowieka, nasza nadzieja.

- ks. prof. Andrzej Szostek MIC

Autor jest księdzem (należy do Zgromadzenia Księży Marianów), profesorem filozofii. Jest uczniem kard. Karola Wojtyły. Pod kierunkiem przyszłego papieża w 1969 r. pisał pracę magisterską na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Na tejże uczelni obronił także doktorat i habilitację. W latach 1993-2002 r. był kierownikiem Katedry Etyki Szczegółowej KUL, a później także  - kierownikiem Katedry Etyki KUL. W latach 1998-2004 rektor KUL.

Tekst wygłoszony podczas spotkania świątecznego dziennikarzy i ludzi mediów w Domu Arcybiskupów Warszawskich 17 stycznia 2016 r.

Opinie polityczno - społeczne
Daniel Jankowski: W te Święta nie zapominajmy o chrześcijanach w Syrii
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Wieczna wigilia
Opinie polityczno - społeczne
Roman Kuźniar: Lekcje Chrobrego w sprawie Unii, Rosji i PiS
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Dlaczego Polakom potrzeba dobrej woli
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Orbán udziela azylu Romanowskiemu: potężny cios w PiS i jedność Unii Europejskiej
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku