Decyzja zapadnie zaraz po wejściu w życie 1 stycznia ustawy, która umożliwia wydanie zakazu budowy gazociągu ze względów bezpieczeństwa, a nie tylko z uwagi na ochronę środowiska. Duński parlament uchwalił ją w miniony czwartek. Teoretycznie nowe prawo zakłada, że ostatnie słowo będzie miał minister spraw zagranicznych Anders Samuelsen. Sprawa jest jednak tak dużej wagi, że w praktyce rozstrzygnięcie należy do konserwatywnego premiera Larsa Lokke Rasmussena.
– Dania znalazła się pod ogromną presją. Niedawno do Kopenhagi przyjechała delegacja amerykańskiego rządu, aby przekonać Rasmussena do zablokowania Nord Stream 2. Tego samego oczekuje od nas Polska i kraje bałtyckie. Ale jednocześnie Niemcy, Wielka Brytania i Francja chcą, aby projekt był kontynuowany. Szanse, że premier zablokuje projekt, oceniam dziś na 50 proc. – mówi „Rz" Hans Mouritzen, specjalista ds. bezpieczeństwa w Duńskim Instytucie Spraw Międzynarodowych DIIS.

Ustawa duńskiego parlamentu już jednak wywołała wściekłość Kremla. Rzecznik Gazpromu, który jest głównym udziałowcem spółki budującej wart blisko 20 mld dol. gazociąg, przyznał, że „z powodu niestabilnej sytuacji politycznej w Danii" koncern „podjął prace nad możliwością alternatywnego przebiegu inwestycji". Zgodę na budowę rurociągu muszą jeszcze wydać Szwedzi i Finowie. Oba kraje analizują jednak projekt tylko pod kątem wpływu na środowisko. Dlatego jest mało prawdopodobne, aby decyzja była negatywna. – Tu nie ma żadnej solidarności między krajami skandynawskimi – uważa Mouritzen.
Pierwotnie odcinek o długości 130 km Nord Stream 2 miał przebiegać przez ekskluzywną strefę ekonomiczną Danii na Bałtyku. Gdyby to nie było możliwe, rura musiałaby zostać położona dużo bardziej na południe od Bornholmu. To nie tylko dużo dłuższa trasa, ale także obszar, gdzie morze jest o wiele głębsze. W takim przypadku duńskie firmy straciłyby jednak kontrakty warte setki milionów dolarów na rzecz spółki budującej gazociąg.