To był spektakl, którego nawet najlepsi znawcy Rosji nie widzieli chyba nigdy. 64-letni Władimir Putin, który od 2000 r. żelazną ręką rządzi swoim krajem, stał w Galerii Bitew w Pałacu w Wersalu wyraźnie zbity z pantałyku, gdy o 25 lat młodszy od niego nowicjusz Emmanuel Macron przedstawiał swoją wizję przyszłych stosunków między oboma krajami.
– Powiedziałem mu, co miałem do powiedzenia, w naszej pierwszej rozmowie telefonicznej. Nie mam zwyczaju się powtarzać. W naszym kraju suwerenem jest naród – oświadczył Macron pytany, czy poruszył sprawę ingerencji Kremla we francuską kampanię wyborczą.
To było odwołanie do jesieni ubiegłego roku, kiedy Putin wspierał radykalnie prorosyjskiego kandydata Republikanów Francois Fillona. I marca, gdy równo na miesiąc przed pierwszą turą przyjął na Kremlu liderkę Frontu Narodowego Marine Le Pen. I kwietnia, gdy sponsorowani przed Moskwę hakerzy wdarli się do skrzynek e-mailowych działaczy ruchu En Marche! w poszukiwaniu kompromitujących materiałów, których w końcu nie znaleźli.
– Czy rosyjscy hakerzy rzeczywiście coś zrobili, czy nie? Nie wiadomo. Jak ja mam się odnosić do pogłosek – tłumaczył się jak uczeń Putin. Ale zaraz znów został zepchnięty do defensywy.
– Jestem gotowy współpracować z dziennikarzami, o ile to są dziennikarze, a nie agenci wpływu. A niczym innym nie jest Russia Today i Sputnik – odparł Macron pytany przez wysłanniczkę RT France, dlaczego nie uzyskała dostępu do jego sztabu wyborczego.