Pieniądze ministrów i partyjnych działaczy budzą olbrzymie emocje. Badacze polityki dawno już zauważyli, że do wielu obywateli przemawia wykreowany w dużym stopniu przez tabloidy stereotyp chciwych polityków, których trzeba oderwać od koryta. Z punktu widzenia funkcjonowania państwa ważniejsze jest jednak pytanie, czy chcemy, by osoby zarządzające naszym państwem były solidnie wynagradzane. To też dużo poważniejsza kwestia – jakiego państwa chcemy? I na jakie nas stać?
Odbili instytucje, na więcej energii nie starczyło
Jak pisze Rafał Matyja w swej inspirującej książce „Wyjście awaryjne", czasy PRL cechowała wyjątkowa nieufność społeczeństwa wobec państwa. Struktury administracji były zdublowane przez struktury partyjne, które miały realną władzę. Miały one państwo kontrolować i nie pozwolić mu zwrócić się przeciwko woli partii. Również po 1989 roku myślenie w kategoriach państwowotwórczych nie było najbardziej popularnym nurtem politycznym. Robert Krasowski stwierdził kiedyś, że najważniejsza próba budowy sprawnego państwa podjęta na początku lat 90. przez prezydenta Lecha Wałęsę została storpedowana przez wszystkich, którzy dostrzegali w tych wysiłkach raczej przejawy autorytarnych zapędów założyciela Solidarności niż wysiłek państwowotwórczy. Z kolei – jak twierdzi Matyja – w III Rzeczpospolitej nikt właściwie nie podjął próby reformy państwa, pomijając może dwa eksperymenty za rządów Hanny Suchockiej i Jerzego Buzka.
Zapewne też dlatego lider partii rządzącej, zamiast wykorzystać spór o nagrody dla ministrów do namysłu nad państwem, zaproponował niezwykle szkodliwe dla państwa rozwiązanie – obniżenie o 20 proc. wynagrodzeń posłów, senatorów, a także redukcję wynagrodzeń prezydentów, wójtów, burmistrzów, marszałków czy starostów. Myślenie w kategoriach państwowych utrudnia też nieustanna karuzela kadrowa związana z upartyjnieniem administracji centralnej i samorządowej. Idea apolitycznej służby cywilnej była porzucana przez kolejne rządy, a podejmowane próby odpolitycznienia korpusu urzędników często były pozorne, mając na celu raczej wprowadzenie ochrony „swoich" przed zwolnieniem przez następną ekipę niż budowę sprawnego aparatu administracyjnego. Takiego, który służyłby kolejnym rządom, bez względu na ich barwy partyjne.
Po zwycięstwie w wyborach 2015 roku Prawo i Sprawiedliwość pokazało, że mimo swych korzeni woli rewolucję moralną opartą na wymianie kadr niż namysł nad sprawnym państwem. Wysoka temperatura sporu politycznego sprawiała, że logika „swój-obcy" została rozciągnięta nie tylko na korpus urzędniczy, ale również na wszystkie instytucje państwowe, które były sukcesywnie „odbijane" z rąk politycznych oponentów. Po odbiciu zaś nie starczało energii na to, by zaproponować sensowne zmiany. Tak przecież było z Trybunałem Konstytucyjnym, tak było ze zdublowaną strukturą kontroli mediów publicznych. Niby miała ją przejąć Rada Mediów Narodowych, ale po wygaśnięciu kadencji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z poprzedniego nadania wciąż utrzymywana jest ta kosztowna, hybrydowa i zupełnie dysfunkcyjna konstrukcja.
Niestety, gdy okazało się, że państwo nie jest w stanie rozwiązać problemu deficytu niektórych usług publicznych, w powstałą niszę wkroczył sektor prywatny. Jeśli komuś nie podobała się oferta przedszkoli czy szkół utrzymywanych z jego podatków, przenosił dzieci do szkół prywatnych. Co ciekawe, proces ten nie zaszedł tam, gdzie potrzeba więcej pieniędzy – w przypadku kształcenia akademickiego. Choć dziś podstawówki czy licea prywatne bywają znacznie lepsze od publicznych, monopolu publicznych uniwersytetów nie udało się rozbić żadnej z prywatnych wyższych uczelni.