Sympatyzowała pani z Aleksandrem Kwaśniewskim? Przecież nie należała pani do SdRP.
Do tej pory uważam rozwiązanie PZPR za błąd. Zachowalibyśmy „biały dom", czyli gmach KC PZPR, który został zbudowany ze składek członkowskich, bylibyśmy najliczniejszą partią, bo wbrew pozorom większość członków by się nie wypisała. ZSL się nie rozwiązało i dobrze na tym wyszło.
W końcu jednak doszlusowała pani do SdRP.
W 1998 roku dostałam od SdRP propozycję kandydowania do sejmiku wojewódzkiego. Ponieważ od dziecka działałam społecznie, zajmowałam się ochroną zwierząt, uznałam, że mogę zostać bezpartyjną radną. Rok później, gdy Leszek Miller przekształcał koalicję SLD w jednolitą partię, zostałam pełnomocnikiem do tworzenia nowych struktur partii i jej członkinią, a w 2001 roku posłanką.
Jak pani wspomina tamtą kadencję?
To był mój debiut w Sejmie. Wydawało mi się, że skoro jestem profesorem nauk ekonomicznych, dziekanem wydziału zarządzania, a przedtem byłam rektorem prywatnej uczelni, partia zechce wykorzystać moje doświadczenie i wiedzę. Tymczasem skierowano mnie do komisji: Łączności z Polakami za Granicą i Ochrony Środowiska.
Czyli do komisji, których nikt nie chciał.
Byłam zdziwiona. Zaczęłam działać sama. Założyłam Zespół Przyjaciół Zwierząt, do którego zapisali się m.in. obaj bracia Kaczyńscy. Na tym polu dobrze się z nimi współpracowało. Zajęłam się też zwalczaniem dyskryminacji kobiet. Napisałam projekt ustawy o świadomym rodzicielstwie. Zawierał zapisy o dopuszczalności aborcji do 12. tygodnia ciąży, o finansowaniu in vitro przez NFZ, o gwarancjach lepszej opieki nad kobietami w ciąży, rozszerzeniu badań prenatalnych, edukacji seksualnej od pierwszej klasy szkoły podstawowej, refundowaniu antykoncepcji. Niestety, ówczesna pełnomocniczka ds. równego statusu kobiet i mężczyzn ani koleżanki i koledzy z klubu mi nie pomagali. Kierownictwo nie chciało się nawet zgodzić, żeby nasi posłowie podpisali się pod projektem. Ustąpili dopiero wtedy, gdy zagroziłam zwołaniem konferencji prasowej.
Czyli zaszantażowała pani władze klubu.
Poniekąd.
Gdy wybuchła afera Rywina, nie miała pani chwili zawahania, że może SLD to nie był najlepszy wybór?
Uważałam aferę za dętą. Adam Michnik po pół roku przypomniał sobie, że w pijanym widzie Lew Rywin coś proponował, a on przypadkiem nagrywał rozmowę z kumplem, i rozpętała się burza. Gdyby traktować poważnie to, co ludzie mówią pod wpływem alkoholu, dużo osób musiałoby siedzieć.
Powoływanie się na wpływy to przestępstwo. Zresztą Lew Rywin poszedł siedzieć.
Do tej pory nie wiem za co.
A więc nie straciła pani wiary i zaufania do partii?
Wierząca nie jestem (śmiech), a jeżeli chodzi o zaufanie, to wszystkie partie w jakiejś mierze rozczarowują swoich członków.
Co dla pani było rozczarowujące w SLD?
SLD zachłysnął się ponad 40-procentowym poparciem i popełniał błąd za błędem. W dodatku zmienił sposób przeliczania głosów na mandaty, tak by premiowane były duże partie. Gdyby nie to, w 2005 roku mielibyśmy więcej posłów.
Ale wybory tak czy inaczej byłyby przegrane.
Oczywiście, bo zaczadzony sukcesem Sojusz chciał powiększać elektorat. W kadencji 2001–2005 zamiast dbać o swoich wyborców, czyli w dużej mierze o elektorat socjalny i antyklerykalny, zaczął kokietować nowe grupy, w tym kler.
W czym to się przejawiało?
Zasypywanie „dziury" Jarosława Bauca uznano za ważniejsze od dbałości o poziom życia Polaków. Rząd prowadził antyjanosikową politykę, polegającą na zabieraniu biednym i dawaniu bogatym. Emeryci dostawali humorystyczne podwyżki, studentom zmniejszono zniżki komunikacyjne, barom mlecznym dotacje, płacę minimalną podnoszono o grosze. Równocześnie obniżono CIT i Miller wyskoczył z liberalnym podatkiem liniowym. SLD uważał, że jest partią propaństwową i musi dbać przede wszystkim o budżet. W efekcie Marek Belka zostawił 5 mld zł w budżecie dla PO.
Raczej dla PiS.
W zamyśle dla Platformy, która miała wygrać wybory, ale zwyciężyło PiS i miało pieniądze na becikowe. Gdybyśmy dali te 5 mld emerytom, wynik SLD byłby lepszy. Poważnym błędem był układ z Kościołem. Nawet rozumiem Leszka Millera, który uważał, że Bruksela jest warta mszy, więc zabiegał o poparcie Kościoła dla referendum akcesyjnego. Ale po wygranym referendum, czyli w połowie kadencji, mógł zmienić front.
Może układ opiewał na całą kadencję?
Układy można zmieniać. Kościół nie ma żadnych oporów, by wycofać się z tzw. kompromisu aborcyjnego czy zgody na podatek kościelny. SLD niepotrzebnie rozczarował i zniechęcił do siebie elektorat antyklerykalny, mający dość panoszenia się Kościoła. Cały czas byłam też zaangażowana w działania na rzecz ochrony zwierząt. Niestety, nieskutecznie, ponieważ lobby myśliwych i hodowców zwierząt było silne.
A teraz Jarosław Kaczyński tupnął nogą, powiedział, że koniec z hodowaniem zwierząt na futra, i pewnie to załatwi.
W tej sprawie go popieram. Jestem przeciwniczką chowu zwierząt na futra. Gdyby przeforsował zakaz polowań, byłabym jeszcze bardziej zadowolona. Myślę, że Sojuszowi zaszkodził brak stanowczości w przeprowadzaniu ustaw również dotyczących ochrony zwierząt. Oddaliśmy opozycji wszystkie pola.
Czy dlatego SLD nie był w stanie odbić się od porażki i wypadł z Sejmu w 2015 roku? PiS wróciło do władzy, choć w 2007 roku Polacy go nienawidzili.
Jeżeli chodzi o katastrofę wyborczą 2015 roku, mam taką diagnozę jak wszyscy. Drastycznie osłabił nas paranoiczny pomysł z kandydatką na prezydenta. Był wręcz obraźliwy dla wyborców i członków SLD. Wystawić na prezydenta kogoś, kto nie identyfikuje się z partią, to było kuriozum. Dobiła nas koalicja z Januszem Palikotem. Byłam jedyną wiceprzewodniczącą SLD, która trzykrotnie głosowała przeciwko tworzeniu Zjednoczonej Lewicy.
Od początku ostro krytykowała pani Magdalenę Ogórek, choć nieraz mówiła pani, że kobiet w polityce jest za mało.
Płeć to nie wszystko. Żeby kandydować na prezydenta, trzeba mieć doświadczenie, osobowość, pomysł, zaplecze polityczne, a przede wszystkim być kimś. Ogórek była królikiem wyciągniętym z kapelusza.
Mówiono, że pani sama chciała być kandydatką SLD na prezydenta i dlatego krytykowała Ogórek.
Byłam gotowa wystartować i jestem przekonana, że miałabym 8–10 proc. poparcia.
Mimo czerwonych włosów, futrzanych kajdanek, ostro antyklerykalnych wystąpień i bardzo trudnego w odbiorze głosu?
Głos mam charakterystyczny. To zaleta. Ci, którzy mnie nie lubią, ciągle mówią, że skrzeczę, bo nie chcą zauważyć, że poprawiłam głos. On się nie zmienił tylko w głowach moich przeciwników.
Byłaby pani lepszą kandydatką niż Ogórek?
Każdy członek SLD byłby lepszy, choćby dlatego, że byłby swój. Ale przecież jednym z powodów wystawienia Ogórek była właśnie jej bezpartyjność. Nawet gdyby osiągnęła dobry wynik, nie przełożyłoby się to na możliwość przejęcia władzy w SLD.
Decyzja kierownictwa była wykalkulowana?
Był to poważny argument za kandydaturą Ogórek, ale były i inne nadzieje. Koledzy łudzili się, że nasi wyborcy zagłosują na szyld, a ona przyciągnie nowy, młody elektorat. Nie podzielałam tych złudzeń. Od razu powiedziałam Leszkowi Millerowi, że będzie miała maksimum 3 proc. poparcia. I przeszacowałam. Tymczasem w partii liczono na 20 proc., a sama Ogórek była pewna dostania się do drugiej tury.
A co Leszek Miller odpowiedział na pani słowa?
Obruszył się i stwierdził, że wynik będzie wspaniały i podciągnie SLD w wyborach parlamentarnych. Szykował jej jedynkę w Warszawie. A tu nagle Ogórek zaczęła się od SLD odcinać. W tym momencie należało cofnąć poparcie.
Był taki pomysł, ale nie został zrealizowany.
Gdyby został zrealizowany, 2-procentowy wynik tłumaczylibyśmy cofnięciem poparcia SLD. Ostatecznie Ogórek i Zjednoczona Lewica, która okazała się Ogórkiem premium, wyrzuciły SLD z Sejmu. Poza parlamentem zaś dużo trudniej działać. Żeby wnieść do Sejmu projekt ustawy, trzeba zebrać 100 tys. podpisów obywateli. Jest się też częściowo wyeliminowanym z mediów, więc wyborcy powoli zapominają. Ale się nie poddajemy. W wyborach do sejmików będą kandydować byli posłowie. Będziemy mieć dużo mocnych nazwisk na listach.
Podobno niektórzy byli posłowie nie są zachwyceni tym pomysłem i nie chcą kandydować.
Ja się zgodziłam, bo uważam, że mam zobowiązania wobec partii, z której list byłam trzykrotnie posłanką i raz zasiadałam w europarlamencie. Powinno się spłacać swoje długi. Podjęliśmy uchwałę, że kto nie będzie kandydował do sejmiku wojewódzkiego, nie zostanie umieszczony na listach do Sejmu, a więc jest to transakcja wiązana.
Politolodzy uważają, że w naszym społeczeństwie nastąpił zwrot na prawo i to jest główny problem partii lewicowych.
Polacy wciąż są lewicowi. Chcą państwa opiekuńczego, które daje pieniądze na dzieci, podnosi płacę minimalną, pozwala wcześniej przechodzić na emeryturę. PiS wygrało dzięki tym obietnicom i w dodatku je realizuje. Niestety, w katoprawicowym, nacjonalistycznym sosie, który też się Polakom podoba. A to już groźne. Zwyczajny kaczyzm to oczywiście jeszcze nie zwyczajny faszyzm, ale trudno spać spokojnie.
Chciałaby pani wrócić do Sejmu?
Polityka jest afrodyzjakiem. Trudno się od niej uwolnić. Chętnie znalazłabym się w jakichś gremiach decyzyjnych na szczeblu wojewódzkim czy krajowym. Na szczęście od 45 lat mam wspaniałą pracę nauczyciela akademickiego. Wykładam prawa człowieka. Założyłam stowarzyszenie „Polka potrafi", które uczy kobiety, jak lepiej, mądrzej i przyjemniej żyć. Przekonuję Polki, że muszą bardziej dbać o siebie, a mniej poświęcać się rodzinie, co wszystkim wyjdzie na dobre. Mówi się, że mężczyzna pierwszej żonie zawdzięcza karierę, a karierze – drugą żonę.
Dobre, ale okropnie stereotypowe. A przecież pani jako feministka walczy ze stereotypami.
Żeby z czymś walczyć, najpierw trzeba sobie uświadomić, skąd się stereotyp bierze. Pierwszym krokiem do zmiany społeczeństwa jest diagnoza. Nie jest ona dla kobiet optymistyczna. 90 proc. seksistowskich zachowań przekazują dzieciom matki. Celem mojego stowarzyszenia jest zmiana. Nie kaczystowska, ale prawdziwie dobra zmiana.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95