Rz: Pięć lat temu porzucił pan Warszawę, żeby zamieszkać z rodziną na górskim odludziu. Przenieśliście pracę do domu, otwierając gospodarstwo agroturystyczne. Jak to wszystko zmieniło wasze podejście do wychowywania dzieci?
Jacek Kaniewski, teolog: Zaczęło się trochę z konieczności, ze względu na miejsce zamieszkania. Nasza siedmioletnia córka od trzech lat jest objęta edukacją domową. To dla nas ogromna radość i wielkie spełnienie rodzicielskie, kiedy możemy dzieciom towarzyszyć nie tylko do piątego czy szóstego roku życia. A czasami, niestety, niektórzy towarzyszą dzieciom jedynie do drugiego roku życia, kiedy dzieci wysyłane są do żłobka. Wtedy o tym, jak dziecko się rozwija, rodzice dowiadują się z opowieści niani czy przedszkolanki. Myślę, że to bardzo wielka strata dla rodzica, kiedy nie widzi, nie uczestniczy, nie wpływa na to, jak dziecko się rozwija. Nie mówiąc już o stracie dla dziecka. Ponadto trudno dziś sobie wyobrazić, żeby ktoś odbierał dziecko o godz. 14 i miał czas, żeby spędzić z nim popołudnie. Pracujemy do późna i realnie spotykamy się z nim tylko wieczorem albo w weekendy. Telefony czy kolejne dodatkowe lekcje nie załatwią tego braku.
Chce pan powiedzieć, że ktoś, kto nie uczy dzieci w domu, ten ich nie kocha?
Nie, to pewnie normalny, uczciwy człowiek, ale po prostu pochłania go praca. Nie jest tak, że mamy do czynienia z wyrodnym rodzicem, bo nie ma kontaktu z dzieckiem. Najpierw przecież szuka mu niani, później dobrej szkoły i trenera. Ale może to nie jest aż tak ważne, żeby dziecko znało pięć języków i jeszcze koniecznie w sobotę szło na karate... Może to rodzic mu mówi, że to jest dla niego istotne, a tak naprawdę chodzi tylko o to, że nie ma dla niego czasu. Dzieci są dziś samotne, nie tylko nie mają rodziców, ale nawet nie mają rodzeństwa, bo praca zabiera też czas na drugie dziecko. To odbija się na całym młodym pokoleniu, które i tak zmaga się z ogromnymi problemami.
Jakimi?