W ramach KPN-u funkcjonował Referat Międzymorze, partia uczestniczyła też w Lidze Partii Krajów Międzymorza, która skupiała ugrupowania niepodległościowe z regionu. Jak KPN uzasadniała potrzebę budowy Międzymorza w sytuacji, kiedy znikło zagrożenie na zachodzie i – przynajmniej okresowo, po upadku Związku Sowieckiego – również na wschodzie?
Założenie było następujące: jeżeli chcemy odgrywać jakąś rolę w Europie, to musimy być krajem, który będzie miał podstawy, aby przynajmniej w kategoriach europejskich być bezdyskusyjnie zaliczanym do pierwszej grupy. To nie była kwestia formalnej, ale rzeczywistej rangi geopolitycznego ośrodka siły, który musiał być odpowiednio duży, a więc mógł powstać tylko w ramach regionalnej integracji. W okresie międzywojennym – tak jak dzisiaj – plasowaliśmy się na piątym, szóstym miejscu w Europie; jeżeli chodzi o armię, to nawet wyżej. Integracja niosła za sobą wzrost rangi ekonomicznej, politycznej i militarnej. Powinna objąć historyczne ziemie integracyjne i być otwarta na południe. Zakładaliśmy, że rozpad Związku Sowieckiego, powodujący konieczność całkowitej rekonstrukcji wyzwalających się krajów – przebudowy politycznej, gospodarczej, społecznej, także kulturowej – łatwiej i szybciej będzie realizować wspólnie. Taka integracja środkowoeuropejska, równoległa do jednoczenia Niemiec, łatwiej mogła się znaleźć – początkowo jako podmiot stowarzyszony – w Unii Europejskiej, nowej formie EWG. Niestety, zwyciężył partykularyzm, każdy skupił się na swoim. Taka postawa „my tutejsi" – tylko na znacznie wyższym poziomie. Działały skutki rozbiorów oraz kilkudziesięcioletnia konsekwentna i zdecydowana polityka ZSRR, która każdy z krajów satelickich zamykała w szczelnych, trudno przepuszczalnych granicach.
Już na przełomie lat 60. i 70. było dla nas oczywiste, że po upadku Związku Sowieckiego Europa Zachodnia prędzej czy później będzie musiała poszerzyć integrację na wschód. Wobec tego uważaliśmy, że powinniśmy dokonać integracji państw naszego regionu, zanim wejdziemy do Unii Europejskiej, bowiem jeżeli uda nam się stworzyć zinstytucjonalizowany (tj. posiadający wspólne organy, zakładający wspólne działania w danych sprawach itd.) blok państw, to będziemy w uprzywilejowanej pozycji w rozmowach z Europą Zachodnią. W Polsce koncepcja ta była od początku torpedowana. Chętniej podejmowana była na Litwie, choć Litwini zastrzegali się, że nie ma mowy o powrocie do unii lubelskiej. Wśród rozmaitych pretensji do Polaków podnoszą oni przede wszystkim zarzut, że nie chcemy uznać Rosji za śmiertelnego wroga. Na Litwie, Łotwie i Estonii społeczne obawy przed Rosją są dużo większe niż w Polsce. Stąd pragnienie jak najsilniejszych związków z NATO, UE i mocarstwami Zachodu. To są wprawdzie istotne różnice, ale nie przeszkadzają świadomości, że musimy być razem.
Jednak obecnie większość państw Europy Środkowo-Wschodniej funkcjonuje już w ramach Unii Europejskiej. Jakie cele stoją za realizacją idei Międzymorza w tych warunkach?
Wobec wielu zagrożeń – geopolitycznych (zwłaszcza napór dżihadowski z południa), gospodarczych, a szczególnie deficytu energii społecznej, Europa musi się jednoczyć. To nakaz cywilizacyjny. Występują jednak niebezpieczeństwa, których liczni politycy nie chcą dostrzec. Spośród różnych form budowania wspólnoty (przynajmniej tych dających przewidzieć się w najbliższej przyszłości) pospieszne dążenie do jednego państwa, względnie nadrzędnej roli w pełni zdemokratyzowanych instytucji europejskich prowadzi de facto do rozbicia kontynentalnej integracji. Przypomnę, na czym polegają te koncepcje. Pierwsza, głoszona przez „eurofederalistów", postuluje stopniowe zwiększanie kompetencji organów UE, aby ewolucyjnie i etapami związek suwerennych państw przekształcał się w konfederację, a następnie w federację autonomicznych krajów. W dużym uproszczeniu byłoby to powtórzenie tej samej drogi, którą przebyły Stany Zjednoczone – oczywiście z uniknięciem wojny secesyjnej. Demokratyzacja organów Unii, do której dążą „eurodemokraci", przewiduje skupienie najwyższej władzy w Parlamencie Europejskim, wybieranym demokratycznie, tj. w okręgach wyborczych o mniej więcej równej liczbie wyborców. Zadaniem Parlamentu byłoby stanowienie prawa i podejmowanie decyzji dotyczących całej Unii, natomiast instytucje unijne oraz rządy krajów członkowskich wykonywałyby je we własnych zakresach. Jürgen Habermas, czołowy współczesny przedstawiciel filozofii neomarksistowskiej i gorący zwolennik takiego rozwiązania, stworzył pojęcie „transnacjonalizacji" demokracji – wyjaśniając, że nie będzie to „supranacjonalizacja" – którą z powodów ideowych odrzuca. Proponowany model przypomina jednak ukształtowany w XVIII w. system brytyjski: silna władza królewska przejęta została przez parlament, wybierany na tych samych zasadach w całym Zjednoczonym Królestwie – czyli Anglii i Szkocji.