Zaczęło się, zanim jeszcze przyszedłem na świat. W mojej obecności słuchali tylko składanki „Prenatal Yoga Music", bo przeczytali gdzieś, że dzięki niej będę się właściwie rozwijał. Teraz, kiedy mam już sześć lat, muzyka nadal jest ważną częścią mojego życia. Chodzę na lekcję gry na pianinie, która stymuluje w równym stopniu rozwój lewej i prawej półkuli mojego mózgu, zwiększa moją wrażliwość estetyczną i sprawność manualną. Tak mówią rodzice, a przecież mnie kochają, więc dlaczego mieliby kłamać?
Wstaję codziennie o siódmej, w przedszkolu spędzam osiem godzin, ale nie mam kiedy się nudzić. Dzień zaczyna się zawsze od lekcji francuskiego, potem są zajęcia z ceramiki, po obiedzie przychodzi pani, która uczy nas angielskiego, na koniec dnia dziewczyny mają balet, a my karate. We wtorki i czwartki po przedszkolu chodzę na basen, a w poniedziałki i środy do szkółki piłkarskiej. Wolałbym pograć z chłopakami z osiedla pod blokiem, ale rodzice mówią, że to nie jest dla mnie dobre towarzystwo, a oni przecież wiedzą lepiej.
Z rodzicami spędzam dużo czasu. Często zabierają mnie do sklepu, żeby kupić mi nowe ubrania, chociaż prawie nie różnią się one od tych, które już mam, i nie są ani trochę bardziej wygodne. Latem w weekendy tata zabiera nas na żaglówki, a w zimie na narty. Jest bardzo fajnie, tylko dopiero niedawno zrozumiałem, dlaczego co chwilę któreś z nich przyciąga mnie do siebie, wyciąga z kieszeni telefon, każe mi się uśmiechać i robi zdjęcia. Całą masę zdjęć. Kiedy ostatnio wieczorem tata siedział przy komputerze, zawołał mnie do siebie, posadził na kolanach i pokazał nasze zdjęcie z ostatniego wyjazdu pod żagle. Nad nim było napisane „ładowanie akumulatorów z pociechą :)", a pod nim „śliczny synek", „cały tata!" i inne takie. Tata wyglądał na szczęśliwego, kiedy na to patrzył, więc ja też się cieszyłem.
Jak wiele dzieci mogłoby opowiedzieć podobną historię? To jednak nie będzie tekst o nich, dzieciach pozbawionych dzieciństwa, beztroski i wolności, tylko o ich rodzicach. I nie o tych spośród rodziców, którzy poprzez swoje dzieci starają się kompensować własne niepowodzenia i leczyć swoje kompleksy, programując swoich synów i córki na odniesienie życiowego sukcesu. Raczej o tym, jak trudno jest współcześnie, może trudniej niż kiedykolwiek wcześniej, być matką i ojcem. Musimy pełnić bowiem te role pomimo tego, że sami jeszcze nie jesteśmy „gotowymi osobami", dojrzewając tak naprawdę wspólnie z własnymi dziećmi.
Empatyczni i zagubieni
W ciągu ostatnich stu lat doszło do bardzo głębokich przemian w sposobie, w jaki wychowujemy dzieci. Mary Douglas, angielska socjolog i antropolog, opisała tę zmianę, wskazując dwa różne podejścia pedagogiczne. Pierwsze z nich, które odchodzi już powoli do przeszłości, określiła jako „wychowanie pozycjonalne". Dziecko wychowywane w ten sposób uczy się od najmłodszych lat, że jest częścią określonej struktury społecznej i że właśnie stąd wynikają jego obowiązki. Na pytanie dziecka „dlaczego nie mogę tego zrobić" rodzic odpowie tu np. „bo mama tak mówi" – przekazując w ten sposób informację, jakie jest jego miejsce w hierarchii rodziny, albo też „bo jesteś chłopcem" – dając do zrozumienia, jakie obowiązki wynikają z faktu bycia płci męskiej. Kilkuletnia córka mojego znajomego, który po lekturze książki Mary Douglas próbował zastosować wobec niej „pozycjonalną" technikę pedagogiczną, znalazła sprytny sposób na odwiedzenie go od tych wysiłków, wychwytując przy okazji sedno tej koncepcji. Kiedy próbował skłonić ją do zrobienia jakiejś rzeczy, odwołując się do jej ról społecznych (córki, siostry itd.), usłyszał w odpowiedzi: „jestem nikim i nic nie muszę".