Plus Minus: 1 sierpnia trafił pan wraz z grupką młodzieży na jedną z wolskich barykad. Czy zawodowemu żołnierzowi łatwo było dowodzić ochotnikami? Jako doświadczony dowódca z września 1939 r. musiał być pan przyzwyczajony do współpracy z porządnie wyćwiczonymi żołnierzami, a tu stanął pan na czele może i mocno zaangażowanych, ale jednak żółtodziobów.
W 1939 r. szedłem na wojnę z moimi podopiecznymi, moim rocznikiem ze szkoły w Brodnicy, w której byłem instruktorem. Znałem tych chłopaków doskonale. A teraz nie wiedziałem, czego się spodziewać. Chłopcy jednak szybko uświadomili mi, że są bardzo zmotywowani. Pamiętam, jak przybiegł do nas na barykadę pewien mężczyzna i zaczął tłumaczył, że jego dom zaatakowali Niemcy. Z początku odpowiedziałem, że to nie jest mój rejon i musimy pilnować barykady, a on na to, żebym w takim razie go zastrzelił, bo pewnie właśnie gwałcą jego żonę i córkę... Spytałem więc moich chłopaków: Kto chce ze mną tam pobiec? I dodałem, że nie ma przymusu, że to może być niebezpieczna misja. I wie pan co? Wszyscy podnieśli ręce, że idą ze mną! Oczywiście wziąłem tylko dwóch czy trzech chłopaków, by nie ryzykować. I uratowaliśmy rodzinę tego człowieka.
Oni naprawdę się nie bali?
Powtarzałem im, że przecież nie ma przymusu, że przyszli tu na ochotnika. A chłopcy odpowiadali, że na żadnego ochotnika, Warszawa to ich dom, ich historia, że po prostu muszą walczyć i żaden strach ich nie powstrzyma. I później niejedną placówkę wspólnie zdobyliśmy. Otaczaliśmy Niemców, poddawali się, rzucali karabiny, a my mieliśmy coraz więcej broni. Wcześniej nie do końca im wierzyłem, że się nie boją. Bo 1 sierpnia, jak przyszło co do czego, to widziałem, że mają strach w oczach. Jakby pytali: Jak mamy walczyć z Niemcami, jeśli my nigdy nikogo nie zabiliśmy?
Nie byli w żaden sposób przygotowani?