W związku z przypadającą 1 sierpnia 75. rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego przypominamy tekst, który ukazał się w "Plusie Minusie" w 2018 roku.
4 sierpnia 1944 roku na warszawską Ochotę wkroczyły oddziały kolaborującej z Niemcami Rosyjskiej Ludowej Armii Wyzwoleńczej (RONA). Żołnierze rzucili się na bezbronną dzielnicę jak stado sępów. Wdzierali się do domów, plądrowali mieszkania, a przerażonych mieszkańców wypędzali na ulice. Odbywało się to w akompaniamencie obelg i wyzwisk.
W jednym z mieszkań kamienic przy ulicy Barskiej 5 znajdowała się moja babcia Irena Herbich. Trzy miesiące wcześniej urodziła swoje pierwsze dziecko – chłopca, któremu dała na imię Jacek. Kiedy wybuchło powstanie, razem z malutkim synkiem i swoją babcią przeniosła się do piwnicy. Jej mąż, a mój dziadek Jan Herbich, porucznik Armii Krajowej, poszedł walczyć.
Gehenna na Zieleniaku
Warunki panujące w ich schronieniu były katastrofalne. Ciemno, brudno, brakowało jedzenia. Dla młodej kobiety z niemowlęciem na ręku życie w nim było prawdziwą gehenną.
„W naszej piwnicy był lekarz pediatra – opowiada babcia Irena. – Gdy straciłam pokarm, poradził mi, co robić. Rozbełtywałam trochę mąki i cukru z naszych skromnych zapasów i podawałam niemowlęciu łyżeczką. Właśnie w momencie, kiedy karmiłam Jacusia tą papką, nagle zgasła lampa karbidowa. Zapanowała absolutna ciemność. Po kilku sekundach piwnicę wypełniły wrzaski: „Raus, raus!". I głośne szczekanie psów."