Studwuletnia Irene McBride na przykład odwiedzała White Hart Lane, gdzie od września 1899 r. do maja 2017 r. rozgrywali swoje mecze piłkarze Tottenhamu, przez dziewięć dekad. Miała 12 lat, gdy wędrowała po raz pierwszy londyńską High Road, a wszyscy dookoła poza nią – jak wspomina – mieli na głowach kaszkiety. Mąż zmarł ponad pół wieku temu, więc przez ostatnie lata przychodziła tu z wnukiem. Wjeżdżała windą na wschodnią trybunę, a wizyta ta pozwalała jej znów poczuć się młodo.
Albo 53-letni Rob White. Miał zaledwie sześć miesięcy, gdy jego ojciec John – członek najsłynniejszej w historii Tottenhamu drużyny, która sięgnęła w sezonie 1960/1961 po mistrzostwo i Puchar Anglii, a potem toczyła zwycięskie boje w Europie (m.in. z Górnikiem Zabrze) – zginął, trafiony przez piorun na polu golfowym. Johna White'a jeszcze za życia nazywano „duchem z White Hart Lane", bo niespodziewanie jak duch pojawiał się w polu karnym rywali; syn tego ducha poszukiwał na północnolondyńskim stadionie od kiedy pojawił się tam po raz pierwszy jako pięciolatek, a efektem prób odnalezienia więzi z nieżyjącym ojcem stała się książka wykraczająca daleko poza kwestie sportowe.
Można też wspomnieć o 21-letnim Harrym Winksie. Pierwszy raz pojawił się tutaj jako sześciolatek, zabrany – jak to często bywa w tej opowieści – przez tatę. Wciąż, gdy słyszy stadionową wrzawę, ma ze wzruszenia ciarki na plecach. Jako nastolatek, trenujący już w akademii Tottenhamu, dostąpił zaszczytu wyniesienia na murawę flagi Ligi Mistrzów – do dziś wspomina emocje, jakie przeżywał, patrząc z tak bliska na Cristiano Ronaldo. Pół roku temu z kolei, debiutując w pierwszym składzie, strzelił tu bramkę w derbowym meczu z West Hamem, a potem w uniesieniu popędził do ławki rezerwowych i rzucił się w ramiona trenera, który jego pracę – pracę wychowanka klubu i chłopaka z okolicy – ocenił wyżej niż sprowadzonych z zagranicy gwiazd.
Nie, te przykłady nie są jednak dobre.
Sztuki piękne
Przy okazji ostatniego meczu Tottenhamu na White Hart Lane, wygranego przed miesiącem z Manchesterem United, media zasypały nas historiami najbardziej znanych kibiców tej drużyny – piosenkarki Adele, reżysera i aktora sir Kennetha Branagha (był narratorem filmu, przygotowanego przez klub na uroczystość pożegnalną i odtwarzanego na stadionie; zestawienie głosu tak dobrze znanego z adaptacji Szekspira z rykami trybun i krzykiem komentatorów, zachwycających się najpiękniejszymi bramkami zdobytymi na tym obiekcie, robiło piorunujące wrażenie – jakby futbol upominał się o należne mu miejsce wśród sztuk pięknych), dyrygenta i kompozytora Paula Batemana, a przecież mogliby jeszcze zadzwonić do pisarza Salmana Rushdiego czy aktora Jude'a Lawa.