Żarty żartami, ale sytuacja nie była zabawna dla SLD.
Oczywiście rząd był mniejszościowy już po wyrzuceniu PSL z koalicji, a po odejściu grupy Marka Borowskiego stało się oczywiste, że to jest już koniec, że rząd pod przywództwem Leszka Millera się nie utrzyma. Oczywiście utrzymał się rząd posteseldowski z Markiem Belką na czele, ale Miller nie. Marek Borowski odszedł z SLD w marcu 2004 r. a pan premier Miller zrezygnował na początku maja, z chwilą oficjalnego wejścia Polski do Unii Europejskiej. To było tyleż piękne, co gorzkie ukoronowanie jego sukcesu i jego drogi.
Czy Miller miał inne wyjście niż zrezygnować z bycia premierem?
Myślę, że nie miał, bo to był efekt dekompozycji naszego obozu politycznego. Na pewno w grudniu 2002 roku gdy wrócił jako zwycięzca z rokowań w Kopenhadze nie tak sobie wyobrażał koniec swojego urzędowania, ale wszystko się posypało.
Najpierw doszło do wspomnianego przez pana rozpadu koalicji z PSL w marcu 2003 roku. Dlaczego pana zdaniem koalicja upadła.
Formalnie doszło do tego z powodu odrzucenia przez PSL projektu ustawy o winietach, przygotowanego przez wicepremiera Marka Pola, lidera Unii Pracy, naszego drugiego koalicjanta. To była duża nielojalność ze strony ludowców, dlatego w naszych szeregach zwyciężyło myślenie, że skoro nie można liczyć na partnera, to nie ma po co utrzymywać fikcji koalicji.
Przecież wiedzieliście, że rząd mniejszościowy w najlepszym wypadku oznacza mękę poszukiwania większości do każdego głosowania, a w najgorszym – upadek rządu.
Czasami trzeba podjąć ryzyko w polityce. A biorąc pod uwagę różne czynniki, które doprowadziły do upadku rządu Leszka Millera uważam, że akurat zerwanie koalicji z PSL nie było najważniejszym z nich. Miałem w tamtej historii pewien udział, bo zerwanie koalicji zostało co do minuty zaplanowane. W sensie technicznym odbyło się to tak, że Leszek Miller postanowił zdymisjonować wicepremiera i ministra rolnictwa Jarosława Kalinowskiego, ówczesnego lidera PSL, co było jednoznaczne z końcem koalicji. Decyzja w tej sprawie zapadła w piątek wieczorem na naradzie najważniejszych polityków rządowych i partyjnych.
Czy ktoś był przeciw?
Nie. Ustalono, że Leszek Miller spotka się w sobotę rano z Jarosławem Kalinowskim, żeby go powiadomić o swojej decyzji. Premier nie chciał, żeby decyzja o zerwaniu koalicji dotarła do PSL za pośrednictwem mediów, ale zarazem chciał, żebyśmy to my poinformowali dziennikarzy o tym fakcie, a nie zdymisjonowany wicepremier.
Dlaczego?
Bał się, że Kalinowski natychmiast po rozmowie z nim popędzi do dziennikarzy i sprzeda im narrację, że to on rzucił papierami i zerwał koalicję. A to my mieliśmy utrzymać przewagę informacyjną. Dlatego Miller zaprosił Kalinowskiego na rozmowę, a mi kazał zaprosić dziennikarzy na briefing, nie mówiąc im o co chodzi. Moim zdaniem było ogłoszenie decyzji premiera w momencie, gdy Kalinowski wyjdzie od niego z gabinetu i zanim zdąży dojść do własnego. I tak to się właśnie odbyło.
Jak Kalinowski zareagował na zerwanie koalicji.
Z tego co opowiadał Miller, był bardzo zaskoczony. Sądził, że będzie to kolejna rozmowa strofująca, z której nic nie wyniknie. Osobiście żałowałem jednej rzeczy – w sobotę, kiedy upadła koalicja, miałem jechać na tygodniowy urlop do Andaluzji. Po piątkowej naradzie wiedziałem, że wszystko diabli wzięli. I wie pani, że do tej pory do tej Andaluzji nie dotarłem.
A jak to się stało, że odszedł pan ze stanowisko rzecznika rządu i przeszedł do Ministerstwa Kultury? To była pana decyzja?
Moja. Byłem ogromnie zmęczony, wypalony i miałem dosyć. Praca rzecznika rządu trwa 24 godziny i jest to funkcjonowanie na nieprawdopodobnej adrenalinie. Potrzebowałem zmiany i odpoczynku.
To dlaczego nie odszedł pan do Sejmu gdzie by pan na pewno odpoczął?
Taka drastyczna zmiana mogłaby mnie zabić (śmiech). Przejście z 24-godzinnego zaangażowania na system pracy trzy dni na dwa tygodnie byłoby zbyt dużym szokiem. Dlatego przejście do Ministerstwa Kultury było idealnym rozwiązaniem, a ja idealnie pasowałem do tego stanowiska. Po odejściu Aleksandry Jakubowskiej z Ministerstwa Kultury i w obliczu konieczności napisania nowej ustawy medialnej, musiał ją zastąpić zaufany człowiek Millera, który zna się na prawie i mediach. Spełniałem wszystkie trzy kryteria. Jestem radcą prawnym, więc na prawie się znam, a jako rzecznik rządu miałem zaufanie premiera i znałem się na mediach.
Jak pan zdobył to stanowisko?
Obmyśliłem cały plan, który zrealizowałem w święto policji. Leszek Miller jechał na obchody tego święta, ale przedtem odbyła się u niego w gabinecie narada, co zrobić z wakatem w Ministerstwie Kultury. Zamierzałem porozmawiać z premierem po spotkaniu, a przed jego wyjazdem. Ale widzę, że toczy się gadka o nowym wiceministrze kultury i już padają propozycje, kto mógłby nim zostać. Na szczęście Miller tego nie podchwycił, bo spieszył się do policjantów, pożegnał się ze wszystkimi w tym ze mną i odchodzi. A ja widzę jak on podchodzi do drzwi, łapie za klamkę otwiera je i znika w tych drzwiach, i ciągle biję się z myślami „ruszyć czy nie ruszyć". W ostatniej chwili wbiegłem za Millerem do gabinetu i mówię – muszę z panem porozmawiać. On lekko zirytowany mówi „to szybko, bo muszę jechać" i przegląda jakieś papiery, a ja na to: Panie premierze uważam, że pański gabinet zasługuje na lepszego rzecznika, a przede wszystkim na nowego rzecznika. Na to Miller powiedział: „OK..." i usiadł. Wtedy dokończyłem, że chciałbym przejść do Ministerstwa Kultury i pracować nad nową ustawą medialną.
Zgodził się od razu?
Nie. Ale od razu się zorientował w zaletach tego pomysłu. Decyzja zapadła w następnym tygodniu tuż przed posiedzeniem rządu.
Szkoda panu było odchodzić z ministerstwa, gdy nastał Marek Belka?
Nie. Traktowałem moją pracę zadaniowo. Poza tym zapadła decyzja, że wiceministrowie, którzy są parlamentarzystami SLD mają odejść. Chodziło o przeprowadzenie swoistej demilleryzacji rządu. Ja już wtedy z przyjemnością wróciłem do Sejmu. Ale dużo lepiej czułem się w tej następnej kadencji, kiedy byliśmy w opozycji.
To ciekawe. Wielu polityków twierdzi, że nie ma nic gorszego niż jałowe życie posła opozycji.
Gorszym koszmarem jest bycie nic nie znaczącym posłem partii rządzącej. Być w obozie władzy i nie mieć nic do gadania to jest traumatyczne doświadczenie. Opozycyjność daje szansę na indywidualizm, zabłyśnięcie, no i jest dużo prostsza.
A nie sądził pan, że po upadku rządu Millera lepszym rozwiązaniem było pójście na wcześniejsze wybory?
Dziś tak uważam, wówczas się nad tym nie zastanawiałem. Poza tym niektóre rzeczy dzieją się same i inne scenariusze nie są w ogóle możliwe. W polityce w 90 proc. obowiązuje teoria chaosu, który sprawia, że wydarzenia następują niezgodnie z naszą wolą.
Dlaczego nie chciał pan kandydować do Sejmu w 2007 roku? Był pan posłem tylko dwie kadencje.
Może dlatego że wszystko przyszło mi szybko i łatwo. W wieku 26 lat zostałem rzecznikiem rządu, ministrem. Towarzyszyłem premierowi w Białym Domu, na Kremlu, miałem okazję uścisnąć rękę czołowych przywódców świata, byłem na audiencji u papieża. Obserwowałem przez dwa lata pierwszoligową politykę światową. Widziałem blaski i cienie władzy. Gdy kończyła się kadencja Sejmu 2005–2007 miałem 32 lata i poczucie spełnienia. Pomyślałem sobie, że jeżeli teraz czegoś nie zmienię i znowu będą kandydował, to już na zawsze utknę w polityce. Dopadł mnie taki strach, że to jest bilet w jedną stronę, a nie wiem czy tego chcę. Dlatego odszedłem i po dziesięciu latach ciągle gratuluję sobie tej decyzji.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95