Na moją prośbę Krzysztof Kauba napisał projekt ustawy w tej sprawie, a Hanna Suchocka, która wówczas była ministrem sprawiedliwości, gorąco go poparła i przeprowadziła w Sejmie. Te przepisy miały obowiązywać do 2002 roku, bo chodziło o to, żeby weryfikacja sędziów nie trwała zbyt długo. Niestety, popełniliśmy dwa błędy – po pierwsze, jedyną karą, jaką przewidzieliśmy, było usunięcie z zawodu. Po drugie, sprawy trafiały do sądu dyscyplinarnego pojedynczo, a więc nie można było uchwycić całości orzecznictwa danego sędziego w stanie wojennym. A że zwykle ci sędziowie orzekali karę bliską dolnej granicy, to trudno było ich za to usuwać z zawodu. Na dodatek minister Suchocka, która była bardzo zaangażowana w weryfikację sędziów, odeszła z resortu i ministrem został Lech Kaczyński.
On nie chciał weryfikacji?
Na początku nie chciał się ze mną w ogóle spotkać. Jeden z dziennikarzy powiedział mi: Lech Kaczyński uważa, że pan tak bardzo skrzywdził jego brata, iż nie chce się z panem widzieć.
Chodziło o to, że nie wyszła wam współpraca, gdy kandydował pan na urząd prezydenta?
Tak. Okropnie się zdenerwowałem, dodzwoniłem się do kogoś z otoczenia ministra i zapowiedziałem, że w „Rzeczpospolitej" ukaże się artykuł, jak to pan Kaczyński nie chce walczyć z komunistycznymi sędziami. Wtedy mnie przyjął. Tłumaczył, że nie występuje w sprawach dyscyplinarnych, bo nie ma materiałów, a na dodatek skuteczność tych działań jest mała. Powiedział coś takiego: „Zobowiązałem trzy panie w ministerstwie, żeby szukały spraw, ale one nie mają serca do tej roboty". Ręce mi opadły, ale mówię: „Nie ma pan materiałów, to ja panu dostarczę". Miałem masę wycinków z prasy, z akt, zrobiłem z tego paczkę i wysłałem do ministerstwa. No, ale trzy tygodnie później Lech Kaczyński nie był już ministrem.
A dlaczego koniec końców odszedł pan z rządu Mazowieckiego?
Najważniejsza była sprawa tych siedmiu urzędników, których – jak się okazało – nie dało się odwołać. Gdy przyszedłem do ministerstwa, wielu pracowników miało nadzieję na zmiany. Niektórzy zrezygnowali z przejścia na emeryturę, żeby zostać i coś zrobić. Tymczasem ani jeden łobuz nie został z resortu usunięty. Nie mogłem tego tolerować, dlatego złożyłem prośbę o odwołanie i udzieliłem wywiadu redaktor Wandzie Falkowskiej, w którym otwarcie powiedziałem, dlaczego odchodzę z ministerstwa. Pamiętam, że tego dnia, kiedy ukazał się wywiad, jechaliśmy z ministerstwa autokarem na konferencję pod Warszawę. Wchodzę do autobusu i nagle zapada śmiertelna cisza. Patrzę, a prawie wszyscy mają w ręku gazetę z moim wywiadem. Tego dnia zadzwonił do mnie minister Bentkowski. Był zaskoczony, że upubliczniłem przyczyny swojej dymisji. Odpowiedziałem: trudno proszę pana, dłużej tego nie mogę tolerować.
A co na to premier Mazowiecki?
On też nie był zadowolony z nagłośnienia sprawy. Ale upłynęło parę tygodni i zaprosił mnie na rozmowę. Zaproponował, żebym został I prezesem nowego Sądu Najwyższego. Ja na to: „Panie premierze, taki wniosek do Sejmu składa prezydent. Trudno sobie wyobrazić, żeby Wojciech Jaruzelski chciał wskazać właśnie mnie". Na to Mazowiecki odparł: „Biorę to na siebie". I faktycznie po jakimś czasie spotkałem się z prezydentem Jaruzelskim i zostałem zaaprobowany.
Co pan uważa za swoje największe osiągnięcie z tamtych czasów?
Jestem dumny z dwóch spraw. Po pierwsze, pomogłem wprowadzić instytucję separacji do prawa rodzinnego. Lewica bardzo się przeciwko temu burzyła i za czasów rządów SLD projekt został obalony, ale gdy doszła do władzy AWS, to go uchwalono. Druga sprawa to rewizja nadzwyczajna wyroków politycznych z czasów PRL. Osobiście byłem za tym, żeby wszystkie wyroki polityczne do 1989 roku z mocy prawa stały się nieważne. Ale napotkałem opór ludzi, którzy uważali, że po 1956 roku nie było w Polsce tak źle. Dlatego przeforsowaliśmy ustawę o unieważnieniu wyroków zapadłych przed 1956 rokiem. A mój pomysł na rewizję nadzwyczajną pozwolił na uniewinnienie także tych osób, w których sprawach nie było uchybień natury merytorycznej i formalnej. W sumie uniewinniliśmy kilka tysięcy osób.
Czyli był opór przeciwko rewizji politycznych wyroków z PRL?
To nie był opór tylko trzymanie się ściśle litery prawa. Pytałem jednego z karnistów, co można zrobić w takiej sytuacji, kiedy wyrok był ewidentnie polityczny, ale zapadał zgodnie z PRL-owskim prawem. Odpowiedział, że można się oprzeć na teorii błądzącego sumienia. Ale według mnie człowiek, który działał w opozycji, nie miał błądzącego sumienia.
Co pana podkusiło, żeby kandydować na prezydenta Polski w 1995 roku. Był pan I prezesem Sądu Najwyższego. Czy jedno z drugim nie kolidowało?
Od strony formalnej nie. Sędziowie mogli być posłami i senatorami. Mimo to na czas kampanii zawiesiłem swoją funkcję w Sądzie Najwyższym. A zgodziłem się na start w wyborach prezydenckich za namową Jarosława Kaczyńskiego, który przez kilka tygodni przekonywał mnie do tego pomysłu. Zorganizował mi też wsparcie kilku innych partii prawicowych.
Co pana do tego skłoniło?
Przekonano mnie, że moje kandydowanie jest bardzo ważne, bo grozi nam prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego. A gdy kardynał Józef Glemp powiedział, że Episkopat wystąpi przeciwko Lechowi Wałęsie, to nie widziałem żadnych przeszkód. Z kolei odwodził mnie od tego pomysłu Tadeusz Mazowiecki, który twierdził, że Unia Wolności wystawi w wyborach prezydenckich Hannę Suchocką, a ponieważ mamy podobne poglądy, to nie ma sensu żebyśmy ze sobą walczyli. Powiedziałem mu, że według mnie kandydatem Unii będzie Jacek Kuroń, i się nie pomyliłem.
Wierzył pan w możliwość wygranej?
Sądziłem, że głównych kandydatów będzie trzech – Kwaśniewski, Kuroń, o bardziej lewicowych poglądach, i ja, z prawicy. Liczyłem, że jeżeli wejdę do drugiej tury z Kwaśniewskim, bo tego, że on dojdzie do drugiej tury byliśmy pewni, dostanę poparcie całego elektoratu solidarnościowego i wygram.
A jednak zrezygnował pan z kandydowania w środku kampanii wyborczej.
Wykazałem się wielką naiwnością. Powinienem kazać spisać protokół z naszych uzgodnień, określić moją rolę oraz kompetencje i kazać im podpisać. Nie zrobiłem tego, a później się okazało, że w przekonaniu Jarosława Kaczyńskiego nie miałem szans na wygraną. Miałem po prostu odegrać rolę lokomotywy w rozwoju jego partii. Najpierw chciał zagarnąć wszystkie istotne funkcje dla Porozumienia Centrum. Zgodziłem się, żeby Jan Szyszko z PC został szefem mojego sztabu wyborczego. Ale uważałem, że druga ważna funkcja, czyli pełnomocnika ds. komitetów poparcia powinna przypaść innej partii. Pan Kaczyński uważał, że powinien dostać wszystko. Później się okazało, że nie mogę dostać adresów lokalnych komitetów, bo PC uważało je za swoje. A przecież to były komitety poparcia Adama Strzembosza na prezydenta.
I z powodu tych komitetów żeście się rozeszli?
Tych konfliktów było więcej i koniec końców PC wycofało się z poparcia mojej osoby. A gdy w kampanii sytuacja się zmieniła i było jasne, że główne starcie odbędzie się między Kwaśniewskim a Wałęsą, wycofałem się z wyścigu. Uznałem, że przedłużanie mojego kandydowania jest działaniem przeciwko Wałęsie.
Ale poparł pan Hannę Gronkiewicz-Waltz.
Bo takie było wcześniejsze porozumienie między mną, Gronkiewicz-Waltz i w mniejszym stopniu z Olszewskim – że poprzemy tego, kto będzie miał najwyższe poparcie. A ona miała najlepsze sondaże. Natomiast śmieszna sprawa była z Janem Szyszko, który w pewnym momencie powiedział, że musi zrezygnować z szefowania mojemu sztabowi, bo uczelnia naciska, aby wrócił do działalności naukowej. Ponieważ uważałem, że działał fatalnie, był takim sztywnym urzędnikiem bez żadnej inicjatywy i niczego dla mnie nie zrobił, rozstałem się z nim bez żalu. Kilka tygodni później Szyszko został szefem sztabu Lecha Kaczyńskiego.
rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Prof. Adam Strzembosz wiceminister sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego (1989–1990), pierwszy prezes Sądu Najwyższego i przewodniczący Trybunału Stanu (1990–1998). Krytyczny wobec ostatnich zmian w wymiarze sprawiedliwości.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95