Nie lubię tego słowa. Chodzi po prostu o prawdę. Mamy prawo i obowiązek znać prawdę o ludziach, którzy działają w przestrzeni publicznej. Bo jeśli mamy ich wybierać na publiczne funkcje, to na jakiej zasadzie będziemy ich oceniać, nic o nich nie wiedząc? Brak rozliczenia uniemożliwił nam zbudowanie prawdziwej wspólnoty. Od samego początku III RP była raczej stowarzyszeniem opartym na wspólnym interesie dominujących grup, a nie wspólnotą. Wielu ludzi nie czuło się w niej jak u siebie. To rodziło rzeczywiste problemy.
Konkretnie jakie?
Musieliśmy żyć w tej samej przestrzeni z ludźmi, o których wiedzieliśmy, że byli funkcjonariuszami sowieckiego systemu. I nic nie mogliśmy z tym zrobić. W takiej sytuacji możemy się do siebie sztucznie uśmiechać, robić interesy, ale trudno, byśmy mieli do siebie zaufanie. Skoro nie zapewniono podstaw moralnej jedności narodu, skoro odrzucono postulat budowania Polski na podstawie prawdy o ludzkich czynach i zasady sprawiedliwości, to nic dziwnego, że mamy dziś problem z dobrem wspólnym.
Te rany powinny się z czasem zabliźniać, a coś opornie to idzie. Dlaczego?
Najważniejsze są nie piękne słowa, lecz przykłady. Z nimi nie jest najlepiej. Dewastującą rolę odgrywają media. Każdy dzień dostarcza nam nowych przykładów, gdy w różnej formie wciska się ludziom kłamstwo czy fałsz. Spójrzmy na media publiczne, które zgodnie ze swoją nazwą powinny stanowić miarę obiektywności na tle często interesownych i stronniczych mediów prywatnych. Znana jest sprawa wymazania w serwisie informacyjnym serduszka WOŚP z kurtki jednego z posłów opozycji. Odpowiedzialna za to osoba powinna momentalnie wylecieć z telewizji publicznej! Czy był to nadgorliwy szeregowy redaktor, dyrektor czy nawet sam prezes TVP. To sowieckie zachowanie przejęte z lat 30. XX w., kiedy wymazywano ludzi ze zdjęć. Na to nie może być zgody. Ale ponieważ nikt nie został ukarany, nawet nie wskazano odpowiedzialnego, to dalej promujemy drobne cwaniactwo; liczy się jedynie skuteczność. Mały cwaniak nie zna kategorii dobra wspólnego.
Więc wyrzuca śmieci do lasu, a szamba nie uszczelnia, by rzadziej dzwonić po szambiarkę...
Tak, to także. Po części jest to prawda o kraju, w którym żyjemy; nic dziwnego, że nie żyje się w nim za dobrze. Choć przyznajmy też, że niektórym żyje się w nim wręcz wspaniale: tym, którzy okazują się największymi małymi cwaniaczkami. A reszta przyjmuje założenie, że skoro ci, którzy odnoszą sukces, są właśnie tacy, to dlaczego my mielibyśmy być inni? Przezwyciężyć ten pat mogą jedynie dobre przykłady. Warto pokazać, że można być jednak porządnym, wrażliwym na innych człowiekiem.
I wielu ludzi taki przykład rzeczywiście daje, nawet w polityce. Nie chcę wymieniać nazwisk, by ktoś nie poczuł się pominięty.
Obserwuję od lat losy wielu wybitnych ludzi, którzy niewątpliwie potrafili myśleć w kategoriach dobra wspólnego – całe ich życie było na to dowodem. Ale gdy tylko trafiali do polityki, do środowiska, gdzie człowiek człowiekowi wilkiem, to albo zostawali zmarginalizowani, albo sami stopniowo przejmowali zastane tam reguły gry. Przestrzeń politycznej walki o władzę jest wyjątkowo dewastująca, wręcz demoniczna. Ale im bardziej politycy są zainteresowani własną karierą, własnym interesem, tym głośniej wołają o dobru wspólnym. Dlatego potrzebujemy dziś przykładów ludzi z samej góry, którzy w imię dobra wspólnego naprawdę potrafiliby zrezygnować z własnego interesu. Nie ma ich zbyt wiele.
A przykłady negatywne?
Pozwolę sobie posłużyć się metaforą, idąc śladem Platona, który dla opisania wspólnoty politycznej przywołał obraz okrętu. Wyobraźmy więc sobie średniej wielkości statek, którego kapitan zobowiązuje się, że w określonym czasie doprowadzi go do portu. Tyle że w połowie rejsu, przekazując stery w ręce lekarza pokładowego, kapitan przenosi się na przepływający obok transatlantyk, bo zaoferowano mu tam funkcję trzeciego oficera z wielokrotnie wyższą pensją. Mniejsza o to, że ten transatlantyk przypomina nieco „Titanica", zaś służba trzeciego oficera może się okazać krótsza, niż początkowo zakładano. Porażające jest nawet nie tyle samo zachowanie kapitana, który za nic ma dobro wspólne, ile okrzyki zachwytu i nawoływania załogi, że wszyscy powinni się cieszyć z jego „sukcesu". Jakby za tymi zachwytami kryła się jakaś zazdrość, jakby inni też tak chcieli, tylko że nie są tak zręczni i tak cwani jak on... Oto metafora naszego kraju. —rozmawiał Michał Płociński
Prof. Zbigniew Stawrowski jest filozofem polityki, wykładowcą w Instytucie Politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie
Magazyn Plus Minus
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95