A jednak w jego ustach brzmi to zaskakująco świeżo, bo Blatter nigdy przecież nie był umocowany instytucjonalnie w jakimś porządku państwowym. Nie pełnił żadnych funkcji, z którymi tradycyjnie wiąże się atrybuty władzy publicznej. Nie uczestniczył w żadnym rządzie, a nawet nie był parlamentarzystą. Jego imperium był świat piłki nożnej, a właściwie jeszcze mniej. Stał na czele stowarzyszenia, które – mimo że o skali globalnej – obejmowało zaledwie najdrobniejszy i najbardziej błahy wycinek ważnych dla ludzkości spraw.
Skąd więc to oszołomienie władzą szefa światowej piłki? Skąd te imperialne aspiracje? Skąd demoralizacja, która z „dobrego człowieka", jak o nim mówi Listkiewicz, zrobiła potwora, który zamknięty w betonowym „grobowcu", otoczony wianuszkiem pochlebców z kantonu Valais czeka na Pokojową Nagrodę Nobla i szczyci się, że to właśnie z nim jako pierwszym, a nie z papieżem czy sekretarzem generalnym ONZ, spotkał się Barack Obama? Szaleństwo? Oderwanie od rzeczywistości? A może odwrotnie, realna władza, której fenomenalne wyczucie miał (bo już chyba nie ma) Juliusz Cezar światowego futbolu?
Nie lekceważyłbym tej drugiej ścieżki. Myślę o tym, że piramida, na której szczycie zasiadał Szwajcar, stała się ważniejsza od władzy publicznej, że jej zasób aktywów jest obszerniejszy od budżetu niejednego kraju. I nie chodzi nawet o pieniądze, budżety FIFA czy przychody z organizowanych przez nią mistrzostw. Głównym aktywem Blattera, jego poprzedników i następców był, jest i będzie kapitał emocji, jakie ludzie wiążą z piłką nożną. To dzięki nim stają się obywatelami tego niezadekretowanego państwa. To dzięki nim są w stanie wydać miliardy, których tak cudowne wyczucie miał Blatter.
Globalizacja? Tak i nie. Bo przecież kazus FIFA nie jest ani pierwszy, ani wyjątkowy. Od czasów starożytnych zawsze pojawiały się jakieś związki, które kształtowały się i wzmacniały w kontrze do instytucji państwa. Zazwyczaj też zagospodarowywały emocje, którymi zarządzać nie umiało bądź nie chciało państwo. Do czasów współczesnych były to głównie porządki religijne i związane z nimi struktury. Jak bardzo mogą być konkurencyjne dla porządku państwowego, zgadywali bystrzejsi z władców, tacy jak rzymski cesarz Dioklecjan, który w imię starych kultów skutecznie zwalczał okrzepłe już chrześcijaństwo, czy Filip Piękny z Kapetyngów, który zaatakował i zniszczył najsilniejszą „transgraniczną" strukturę swoich czasów, czyli zakon templariuszy. Trochę na podobnej zasadzie władcy późniejszych epok zwalczali bądź w kontrze do wciąż silnego Kościoła wspierali masonerię.
To kiedyś, powie znudzony czytelnik. A co dziś? Odpowiedź jest prosta. Współczesne państwo niemal całkowicie abdykowało z gospodarowania ludzkimi emocjami. Mniej więcej od czasów oświecenia systematycznie poszerza się sfera świeckości państwa. Liberalna demokracja daje nam coraz więcej swobody zarówno w sferze duchowej, jak i materialnej. Co więcej, postęp techniczny zagospodarowuje coraz większe obszary indyferentnej w sensie stosunku do państwa ludzkiej wrażliwości.