Nie są to pytania, na które można, ot tak, odpowiedzieć, i właśnie chciałam to napisać dziennikarce, kiedy pojawił się kolejny esemes, który znacznie bardziej mnie zainteresował. Był to obrazek, jaki narysowała moja wnuczka: kółko i kilka kresek, a wszystko ma obrazować mnie.
Wzruszenie, z jakim to odebrałam, nie wiązało się tylko z samym rysunkiem. Rzecz w tym, że mam w domu identyczny obrazek, który podarowała mi kiedyś moja córka, i taki sam, jaki ja podarowałam swojej matce. Ciągłość i podobieństwo tych rodzinnych rysunków mają trudną do uchwycenia siłę i dają poczucie szczęścia.
Tak uposażona ruszyłam na spacer ulicami Lublina. Tu w 1944 roku znalazł się mój dziadek Jan Parandowski z żoną i dziećmi. Tu na KUL, w pierwszej polskiej uczelni po wojnie, został profesorem nauk humanistycznych. No właśnie. Wojna. Dopiero szukając śladów po przejściach mojej rodziny, zdołałam się dowiedzieć, co tak naprawdę przeżyła moja matka, w jakim strachu przeszła tułaczkę. Do dziś nie mogę uwierzyć, że ta roześmiana blondynka uczesana jak Bardotka była celem bombardowań i uciekała nocami po lasach. I właśnie tu, w Lublinie, moja młodziutka matka po raz pierwszy po wojnie mogła poczuć, czym jest życie w środowisku rówieśników pragnących wiedzy, zabawy i miłości. Dlatego zawsze, będąc w Lublinie, chodzę po tych krętych uliczkach. Jak w 1944 r. tętni tu życie, a młodzi ludzie rozmawiają o tym, co dla nich ważne. Teraz ze strzępów rozmów udało mi się wychwycić jakiś niepokój, ale też fascynację nastrojami wrogości. Myślałam o tamtej powojennej młodzieży i o tym, jakie mogły być jej rozmowy.
Tym razem postanowiłam dotrzeć do KUL, przyjrzeć się kamienicy, w której mieszkał dziadek z rodziną. Idąc Alejami Racławickimi, natknęłam się na niewielką tablicę wmurowaną na jednym z domów, która przypominała o martyrologii więźniów lubelskiego zamku, który w latach 1939–1954 służył za więzienie najpierw gestapo, a potem NKWD. Tabliczka informowała też o więzieniu w domu Pod Zegarem, który mieścił się na ulicy Uniwersyteckiej 1.
Szłam dalej, ale już bez wielkiego zainteresowania samym KUL. Nie było trudno odgadnąć, że idąc w tamtą stronę, kieruję się też ku ulicy Uniwersyteckiej. Rzeczywiście, o dwa kroki od zabudowań uczelni udało mi się znaleźć dom Pod Zegarem i niewielkie Muzeum Martyrologii. Nie było tu nikogo prócz kobiety, która cierpliwie udzielała mi informacji. A ja, patrząc na zdjęcia osadzonych i torturowanych, pytałam właściwie o jedno: Czy to działo się też w latach, kiedy KUL już funkcjonował jako uczelnia? Tak – odpowiadała gospodyni spokojnie, uradowana pewnie, że ktoś interesuje się tak mało odwiedzanym miejscem. – Tu i na zamku przesłuchiwano, więziono i torturowano ludzi, stąd przewożono ich do obozów.