I wtedy zadzwoniła pani do Snopkiewicza?
Najpierw była nerwowa narada w URM. Rozumie pani ten paradoks – nasza patriotyczna, antykomunistyczna młodzież podpala pomnik Lenina, symbol dominacji Związku Sowieckiego w Polsce, a pierwszy niekomunistyczny rząd radzi, jak wodza bolszewików bronić. Kiszczak oświadcza, że nie użyje armatek wodnych do rozpędzenia podpalaczy. Szef na to: „Kto mówi o rozpędzaniu, trzeba ich tylko wezwać do rozejścia się". Ale to nie poskutkowało. Młodzi dalej rzucali butelki z benzyną. Premier stwierdza, że nie można tego pokazać. Zgadzam się z nim i dzwonię do Snopkiewicza, którego proszę, aby dał informację, lecz nie obraz, bo widok Lenina w płomieniach obrazi i rozwścieczy Rosjan, którzy będą przekonani, że to jest nasza prowokacja. Jacek jednak upiera się, że musi pokazać, bo straci wiarygodność i w kółko powtarza: „Przecież mi obiecałaś!". „Obiecałam – ja na to – ale przyznaj, nie mogłam przewidzieć, że będą oblewać farbą i palić Lenina w przeddzień wizyty w Moskwie". Kłóciliśmy się tak, rzucając słuchawkami, aż przyszedł czas „Wiadomości" i wielka niewiadoma, czy Jacek pokaże Lenina czy nie. Oglądaliśmy program w gabinecie premiera i nie pokazano Lenina, więc wszyscy się cieszyliśmy, a Kiszczak na to: „Oni na Kremlu już dawno to obejrzeli".
Ale tamta wizyta okazała się udana.
Lecz początek był groźny. Na lotnisku przywitał nas Jacek Ambroziak, szef URM, który od kilku dni w Moskwie przygotowywał wizytę. Od razu na nas naskoczył. Dlaczego nie obroniliście Lenina, tu jest piekło, musimy się naradzić, ale wszędzie są podsłuchy. W hotelu, gdy zebraliśmy się w apartamencie premiera, Jacek poinformował, że nastąpiło usztywnienie stanowiska rządu ZSRR, gdyż uznano, że został znieważony twórca państwa radzieckiego. Ale jest propozycja, żebyśmy w ramach zadośćuczynienia złożyli kwiaty pod mauzoleum Lenina, jeszcze przed oficjalnymi spotkaniami. Wygłosiwszy te zdania, Ambroziak rozdał nam kartki i reszta dyskusji odbyła się na piśmie.
Chodziło o te podsłuchy?
Dokładnie tak. Część delegacji była absolutnie przeciwna kwiatom. Ja też. Uważałem, że symbole są zasadniczo ważne, dlatego premier niekomunista nie może zachować się jak aparatczycy z PZPR, którzy każdą wizytę zaczynali od wiernopoddańczego hołdu dla Lenina. W drugiej grupie byli pragmatycy, którzy twierdzili, że przybyliśmy z misją najwyższej wagi dla Polski i nie powinniśmy jej zawalić przez jakieś durne kwiatki. W końcu premier ogłosił, że nie udamy się do mauzoleum, za to możemy złożyć wiązankę kwiatów pod pomnikiem żołnierzy radzieckich, którzy polegli podczas II wojny. Tak się stało i wcale nam to nie zaszkodziło. Być może nawet przeciwnie. To, żeśmy się postawili, pomogło.
Co było pani największym przeżyciem w karierze rzecznika rządu?
Na pewno jednym z najmocniejszych było pierwsze posiedzenia rządu, w którym uczestniczyłam 15 września. Rząd pracował na podstawie prowizorium budżetowego, odnawianego co miesiąc, a nasi poprzednicy przez pierwsze dni września wydali wszystko, tak że nie było pieniędzy na wypłacenie rent i emerytur. Kasa była pusta. Nie w przenośni, dosłownie.
Jak wyglądało to pierwsze posiedzenie Rady Ministrów, w którym pani uczestniczyła?
Było niebywale dramatyczne. Szefowie resortów już wiedzieli, jakie mają zobowiązania, a Balcerowicz przedstawił prowizorium budżetowe na następny miesiąc, z którego wynikało, że czeka nas maksymalne zaciskanie pasa. Wszyscy zmartwieli. Minister zdrowia z ZSL, Andrzej Kosiniak-Kamysz...
Ojciec Władysława Kosiniaka-Kamysza, obecnego lidera PSL.
Tak. On wystąpił jako pierwszy i błagał o więcej pieniędzy, bo te, które mu przeznaczono, nie wystarczą na podstawowe wydatki, na leki, na szpitale. Gdy skończył, zapadła długa cisza, po czym każdy po kolei mówił, że po Kosiniaku-Kamyszu nie śmie prosić o więcej, aczkolwiek potrzebuje, na to, na to, na to.
Długo trwało to posiedzenie rządu?
Wiele godzin. Ostatni punkt programu – sytuacja na rynku żywnościowym – kompletnie nas dobił. Okazało się, że brakuje właściwie wszystkiego, nie mamy żadnych zapasów, bo rezerwy państwowe zostały przez poprzedników rzucone na rynek, pożyczki nie można zaciągnąć, bo nikt jej nie chce udzielić, a trzeba sprowadzić z zagranicy przynajmniej mleko w proszku dla niemowląt i pasze dla zwierząt, gdyż rolnicy wyrzynają podstawowe stada, nie mając ich czym karmić. Przychody budżetu natomiast są niskie, bo mnóstwo przedsiębiorstw nie płaci podatków.
Dlaczego przedsiębiorstwa nie płaciły podatków?
Bo panowały rozprzężenie i chaos. Dopiero gdy Sejm uchwalił przygotowane przez nas przepisy o poleceniu pobrania, czyli przymusowym ściąganiu należności z konta dłużnika, sytuacja trochę się poprawiała, ale do końca roku było bardzo ciężko.
Z rządem Mazowieckiego związana jest głośna historia palenia akt SB przez ludzi Kiszczaka.
Kiedy w grudniu dotarła do premiera informacja, że w MSW dochodzi do palenia akt, szef wezwał Kiszczaka i polecił mu, żeby tego zaprzestać. Generał wyjaśniał, że to są stare, nieważne papiery. Ale ponieważ akta nadal płonęły, Mazowiecki znów wezwał Kiszczaka, który zaczął tłumaczyć, że niszczone są zwłaszcza akta ludzi z solidarnościowej opozycji, a że w tych papierach niekoniecznie jest prawda, byłoby lepiej, żeby nie ujrzały światła dziennego. Premier jednak stanowczo zakazał tego procederu.
Historycy uważają, że palenie akt było przykrywką do ich prywatyzacji, czyli do wynoszenia ciekawszych akt do prywatnych archiwów.
Mogło tak być, choć wystarczyło akta skopiować czy zabrać mikrofilmy. Generalnie nie chcę mówić, że nie popełnialiśmy błędów. Popełnialiśmy. Ale przez całe 15 miesięcy naszego rządu pracowaliśmy w wariackim tempie, podejmując działania, których nikt wcześniej nie robił, bo żaden kraj wcześniej nie przechodził od gospodarki centralnie planowanej do wolnorynkowej, nie przebudowywał całego państwa z totalitarnego na demokratyczne. A jeszcze na to nałożyła się kampania prezydencka, podczas której kandydaci skupili się na atakowaniu Mazowieckiego i naszego rządu.
Dlaczego Mazowiecki zdecydował się kandydować w wyborach prezydenckich?
Już od kwietnia, gdy Wałęsa rozpoczął „wojnę na górze", szef był namawiany, zwłaszcza przez Adama Michnika i Olka Halla, ale się mocno opierał. Pojechał nawet do Gdańska na spotkanie u abp. Tadeusza Gocłowskiego z propozycją, aby obaj zrezygnowali, lecz Wałęsa powiedział: „Pan może się wycofać, ja będę prezydentem".
Jak pani się odnajdywała w „wojnie na górze"?
Ta „wojna", podział w Solidarności, to był dla mnie wielki cios. Było mi ogromnie przykro, że musiałam wchodzić w starcie z szefem związku, ale moim zadaniem było bronić rządu przed niesłusznymi atakami.
Gdy Mazowiecki ogłosił start w wyborach prezydenckich, to pewnie było jeszcze mniej przyjemnie.
W kampanii prezydenckiej nastąpił dalszy, głębszy podział między Wałęsą a jego przez długie lata najbliższym doradcą. Przegrana pana Tadeusza na fali antysemityzmu, szkalowania, agresji była klęską i niesprawiedliwością, która położyła się też cieniem na nasz rząd. I dopiero z biegiem lat ludzie zaczęli coraz bardziej doceniać naszą pracę i postawę, którą szczególnie prezentował premier. Postawę, nie waham się użyć tych słów, bezinteresownej służby krajowi.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Małgorzata Niezabitowska – po okresie pracy w rządzie przez dziesięć lat prowadziła agencję PR, była prezesem fundacji Animals. Opublikowała m.in. „Prawdy jak chleba" – o materiałach SB na swój temat i trwającym kilka lat postępowaniu autolustracyjnym – oraz „W twoim kraju wojna!" – dzienniki pisane od 13 grudnia 1981 roku. Jest członkiem Rady Muzeum POLIN
Magazyn Plus Minus
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95