W Polsce debata na temat wolnego handlu toczyła się już w 2004 r., gdy jego przeciwnicy sprzeciwiali się wejściu do UE. Nasze rolnictwo miało na tym bardzo ucierpieć. Przywoływałem wówczas Adama Smitha, który w „Bogactwie narodów" pisał: „to, co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, nie może być chyba szaleństwem w życiu wielkiego królestwa". I dodawał, że „jest zasadą każdego roztropnego ojca rodziny, by nie próbować nigdy wyrabiać w domu tego, czego wyrób kosztuje więcej niż kupno". Tymczasem „w każdym kraju interes wielkiej masy ludzi polega i musi na tym polegać, aby kupować rzeczy potrzebne od tych, którzy je sprzedają najtaniej. Twierdzenie to jest tak oczywiste, że śmieszna wydaje się konieczność jego udowadniania. Nigdy by go też nie kwestionowano, gdyby dbała o swój interes sofistyka kupców i fabrykantów nie przyćmiła zdrowego rozsądku ludzi. Albowiem pod tym względem interes kupców i fabrykantów przeciwstawia się bezpośrednio interesom wielkich mas ludzkich".
Zabójczy protekcjonizm
Zarówno w handlu wewnętrznym, jak i zagranicznym „wielka masa ludzi" chce kupować jak najtaniej, a sprzedawać jak najdrożej. Można więc się zastanowić, co sprawiło, że to, co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, mogło zostać uznane za szaleństwo w życiu wielkiego państwa. W jaki sposób „dbająca o swój interes sofistyka" mogła doprowadzić do rozmnożenia restrykcji określających, co, od kogo i na jakich warunkach możemy kupować. „Przyczyną jest cała sieć błędów, od których rodzaj ludzki nadal nie potrafi się uwolnić" – odpowiadał na takie pytanie amerykański dziennikarz i publicysta ekonomiczny Henry Hazlitt. Najważniejszy „polega na tym, że uwzględnia się jedynie bezpośrednie skutki, jakie cła przynoszą określonym grupom, zaniedbując odległe skutki, jakie stają się udziałem całego społeczeństwa".
Zabójczą politykę celną nazywano przez lata eufemistycznie „protekcjonizmem". To jednak ładna nazwa dla złej sprawy. Bałamutna terminologia kryje za sobą nie ochronę, lecz faktyczną eksploatację dotkniętych restrykcjami konsumentów. O ile w gospodarstwie domowym chcielibyśmy kupić jak najwięcej za jak najmniej, o tyle w relacjach międzynarodowych taką sytuację nazywa się „niekorzystnym bilansem handlowym".
Absurdalność tego twierdzenia wynika stąd, że nie możemy jeść, ubierać się i cieszyć wyrobami sprzedawanymi za granicę. Jemy natomiast banany z Ameryki Środkowej, nosimy chińskie koszulki, jeździmy niemieckimi autami i oglądamy programy na ekranach koreańskich telewizorów. Korzyścią, jaką ludzie odnoszą z handlu międzynarodowego, jest to, co importują. Eksport zaś stanowi swoistą zapłatę za towary importowane.
Dlatego dla obywateli korzystne jest uzyskiwanie maksymalnie dużego importu za dany wolumen eksportu lub opłacanie importu minimalnym eksportem. Gdy jakiś rząd subsydiuje towary eksportowe, to dotuje konsumentów w krajach je importujących. A gdy nakłada cła na sprowadzane towary, to naraża na straty nie tylko ich producentów z innych krajów, ale też własnych konsumentów.