Robert Gwiazdowski: Z wolnym handlem nie czekajmy na zarazę

Ułomności prawne umowy CETA posłużyły przeciwnikom wolnego handlu do dyskredytowania jego zasad.

Aktualizacja: 01.11.2016 07:32 Publikacja: 30.10.2016 20:21

Robert Gwiazdowski

Robert Gwiazdowski

Foto: Rzeczpospolita, Robert Gardziński

W Polsce debata na temat wolnego handlu toczyła się już w 2004 r., gdy jego przeciwnicy sprzeciwiali się wejściu do UE. Nasze rolnictwo miało na tym bardzo ucierpieć. Przywoływałem wówczas Adama Smitha, który w „Bogactwie narodów" pisał: „to, co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, nie może być chyba szaleństwem w życiu wielkiego królestwa". I dodawał, że „jest zasadą każdego roztropnego ojca rodziny, by nie próbować nigdy wyrabiać w domu tego, czego wyrób kosztuje więcej niż kupno". Tymczasem „w każdym kraju interes wielkiej masy ludzi polega i musi na tym polegać, aby kupować rzeczy potrzebne od tych, którzy je sprzedają najtaniej. Twierdzenie to jest tak oczywiste, że śmieszna wydaje się konieczność jego udowadniania. Nigdy by go też nie kwestionowano, gdyby dbała o swój interes sofistyka kupców i fabrykantów nie przyćmiła zdrowego rozsądku ludzi. Albowiem pod tym względem interes kupców i fabrykantów przeciwstawia się bezpośrednio interesom wielkich mas ludzkich".

Zabójczy protekcjonizm

Zarówno w handlu wewnętrznym, jak i zagranicznym „wielka masa ludzi" chce kupować jak najtaniej, a sprzedawać jak najdrożej. Można więc się zastanowić, co sprawiło, że to, co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, mogło zostać uznane za szaleństwo w życiu wielkiego państwa. W jaki sposób „dbająca o swój interes sofistyka" mogła doprowadzić do rozmnożenia restrykcji określających, co, od kogo i na jakich warunkach możemy kupować. „Przyczyną jest cała sieć błędów, od których rodzaj ludzki nadal nie potrafi się uwolnić" – odpowiadał na takie pytanie amerykański dziennikarz i publicysta ekonomiczny Henry Hazlitt. Najważniejszy „polega na tym, że uwzględnia się jedynie bezpośrednie skutki, jakie cła przynoszą określonym grupom, zaniedbując odległe skutki, jakie stają się udziałem całego społeczeństwa".

Zabójczą politykę celną nazywano przez lata eufemistycznie „protekcjonizmem". To jednak ładna nazwa dla złej sprawy. Bałamutna terminologia kryje za sobą nie ochronę, lecz faktyczną eksploatację dotkniętych restrykcjami konsumentów. O ile w gospodarstwie domowym chcielibyśmy kupić jak najwięcej za jak najmniej, o tyle w relacjach międzynarodowych taką sytuację nazywa się „niekorzystnym bilansem handlowym".

Absurdalność tego twierdzenia wynika stąd, że nie możemy jeść, ubierać się i cieszyć wyrobami sprzedawanymi za granicę. Jemy natomiast banany z Ameryki Środkowej, nosimy chińskie koszulki, jeździmy niemieckimi autami i oglądamy programy na ekranach koreańskich telewizorów. Korzyścią, jaką ludzie odnoszą z handlu międzynarodowego, jest to, co importują. Eksport zaś stanowi swoistą zapłatę za towary importowane.

Dlatego dla obywateli korzystne jest uzyskiwanie maksymalnie dużego importu za dany wolumen eksportu lub opłacanie importu minimalnym eksportem. Gdy jakiś rząd subsydiuje towary eksportowe, to dotuje konsumentów w krajach je importujących. A gdy nakłada cła na sprowadzane towary, to naraża na straty nie tylko ich producentów z innych krajów, ale też własnych konsumentów.

Zwolennicy protekcjonizmu dostrzegają tylko jednego wytwórcę i jego pracowników. Zwracają uwagę na skutki bezpośrednio widoczne, zaniedbując te, których nie można zobaczyć, bo nie pozwala się im zaistnieć. Chcą chronić rodzimych producentów, którzy utrzymują, że nie mogą dostarczyć na rynek takich samych towarów jak rywale z zagranicy w takiej samej cenie. Dlatego, jeżeli im państwo nie pomoże, zbankrutują, pracownicy stracą pracę i gospodarka poniesie stratę.

To argumenty poważne, odwołujące się do konkretnych skutków dla konkretnych osób. „Ale – jak pisze Hazlitt – są też inne skutki, wprawdzie o wiele trudniejsze do ustalenia, jednak bezpośrednie i nie mniej oczywiste". Jeśli climy towary, to one drożeją. Konsumenci muszą wydać więcej na ich zakup. Tym samym nie mogą kupić innych rzeczy, które by kupili, gdyby zostały im pieniądze po nabyciu tańszych produktów. W ten sposób nie może się rozwinąć zatrudnienie w innych gałęziach przemysłu.

Gdy wprowadzamy cła na towary zagraniczne, te same towary krajowe zwykle też drożeją. W ten sposób konsumenci subsydiują daną branżę. Kupując towary krajowe, płacą w efekcie podatek zawarty w wyższej cenie. W związku z tym w danej branży może nawet wzrosnąć zatrudnienie. Mogą wzrosnąć płacone przez nią podatki. Ale w ostatecznym rachunku nie można mówić o wzroście produkcji krajowej czy zatrudnienia.

Konsument zmuszony płacić więcej za jakieś towary ma mniej na inne. To, co dobre dla jednej branży, jest złe dla pozostałych. Z tym że pozytywne skutki dla wybranej branży są na ogół wyraźniejsze i od razu widoczne. Negatywne skutki dla innych odłożone są w czasie i nie tak wyraziste. Zmniejszenie zatrudnienia nigdzie nie jest wyraźnie widoczne. Każdy konsument inaczej wydawałby zaoszczędzone pieniądze, efekt ich niewydania jest więc początkowo ukryty.

Budowa monopolu

Co więcej, „ograniczając za pomocą wysokich ceł lub bezwzględnych zakazów przywóz z zagranicy takich dóbr, które można wytwarzać w kraju, zapewnia się w mniejszym lub większym stopniu przemysłowi krajowemu, który je produkuje, monopol na rynku wewnętrznym" – twierdził Smith. Nie ulega zaś wątpliwości, że „monopol na rynku krajowym wspiera ogromnie tę gałąź przemysłu, która z niego korzysta i że często kieruje ku niej więcej pracy i zasobów społeczeństwa, niżby to miało miejsce, gdyby tego monopolu nie było. Ale czy prowadzi to do wzrostu ogólnej wytwórczości społeczeństwa, czy nadaje jej kierunek najbardziej pożądany – tego nie można chyba uznać za równie oczywiste. (...) Żadne przepisy handlowe nie mogą zwiększyć rozmiarów działalności produkcyjnej jakiegoś społeczeństwa ponad to, co jego kapitał może uruchomić. Ustawodawstwo może co najwyżej skierować część wytwórczości tam, gdzie inaczej mogłaby nie trafić; ale bynajmniej nie jest pewne, czy ów sztucznie nadany kierunek będzie korzystniejszy dla społeczeństwa niż kierunek, który by wytwórczość obrała samorzutnie".

Z całą pewnością można jednak założyć, że „nie pokieruje się wytwórczością w sposób, jaki przynosi najwięcej korzyści, jeśli nastawi się ją na wytwarzanie przedmiotów, które można taniej nabyć, niż wyprodukować". Smith zauważył, że „stosując szklarnie, inspekty i ogrzewane mury, można wyhodować w Szkocji bardzo piękne winogrona i zrobić z nich doskonałe wino, kosztem blisko 30-krotnie większym niż koszt sprowadzenia z zagranicy (...) Jeżeli więc oczywistym absurdem jest skierowanie do jakiejś dziedziny produkcji 30 razy większej ilości kapitału i pracy niż to, co by wystarczyło na zakupienie za granicą tej samej ilości potrzebnych towarów, to takim samym, choć nie tak jaskrawym, absurdem będzie również skierowanie do tej dziedziny ilości kapitału i pracy większej o jedna trzydziestą lub jedną trzechsetną".

Zdaniem Smitha „istnieją dwa przypadki, w których, na ogół biorąc, nałożenie pewnych ciężarów na przemysł obcy korzystne będzie dla poparcia przemysłu krajowego. Pierwszy z tych przypadków ma miejsce, gdy jakiś szczególny rodzaj przemysłu jest niezbędny dla obrony kraju. (...) Drugi przypadek (...) kiedy w kraju ustanawia się jakiś podatek na pewne wyroby przemysłu krajowego. Wydaje się wskazane, żeby w tym przypadku nałożyć podatek równej wysokości na podobne wyroby przemysłu zagranicznego". Natomiast „przypadek, w którym trzeba będzie czasem rozważyć, w jakim stopniu byłoby rzeczą właściwą utrzymywać nadal wolny przywóz pewnych towarów zagranicznych, zachodzi wtedy, gdy jakiś obcy naród ogranicza drogą wysokich ceł lub zakazów przywóz niektórych naszych towarów do swego kraju. Uczucie zemsty skłania wówczas z natury rzeczy do odwetu".

Jednakże działania odwetowe „mogą być tylko wtedy dobrym posunięciem politycznym, kiedy istnieje prawdopodobieństwo, iż uzyska się w ten sposób cofnięcie wysokich ceł lub godnych pożałowania zakazów. (...) Gdy jednak nie ma żadnego prawdopodobieństwa, aby udało się uzyskać takie cofnięcie ograniczeń, byłoby, jak się zdaje, metodą niewskazaną wynagradzać krzywdę wyrządzoną pewnym klasom narodu w ten sposób, byśmy wyrządzali sami nową krzywdę nie tylko tym klasom, ale i niemal wszystkim innym". Każde cło bowiem „nakłada rzeczywisty podatek na cały kraj, i to nie na korzyść tej właśnie klasy wytwórców, która ucierpiała wskutek zakazów przywozu wydanych przez naszych sąsiadów, ale na korzyść jakiejś innej klasy".

Prezydent Ronald Reagan w jednym ze swoich przemówień udzielił trafnej odpowiedzi wszystkim tym, którzy za powód restrykcji celnych podają taką samą politykę innych państw. Przywołał obraz dwóch ludzi na małej łódce i zapytał, czy jeśli jeden z nich przestrzeli w łodzi dziurę, to inteligentną odpowiedzią drugiego będzie przestrzelenie drugiej? Czy raczej powinien się natychmiast zająć wylewaniem wody?

Oczywistymi beneficjantami ceł na samochody są udziałowcy spółek je produkujących, ich pracownicy i dostawcy. Oczywistymi ofiarami są udziałowcy, pracownicy i dostawcy zagranicznych spółek produkujących samochody, którzy sprzedają ich mniej w kraju prowadzącym protekcjonizm celny. O wiele mniej oczywiste jest to, że prawdopodobnie głównymi ofiarami są producenci innych wyrobów z kraju wprowadzającego cła, gdyż to ich towarów kupują mniej nabywcy zagraniczni. Sprzedając mniej samochodów do danego kraju, mają oni mniej pieniędzy na zakup innych jego wyrobów.

Nauka z ceł zbożowych

Ideę wolnego handlu najlepiej ilustrują cła zbożowe (Corn Laws) wprowadzone w Wielkiej Brytanii w 1815 r. po zakończeniu wojen napoleońskich w celu ochrony rodzimego ziemiaństwa przed konkurencją z kontynentu, zwłaszcza Francji. Już w 1820 Alexander Baring przedstawił w parlamencie słynną petycję kupców londyńskich domagających się stosowania w polityce państwa tej samej zasady, która musi przyświecać działaniom każdego przedsiębiorcy: kupować jak najtaniej, sprzedawać jak najdrożej. Obrony wolnego handlu podjęli się dwaj przemysłowcy z branży tekstylnej John Bright i Richard Cobden, którzy szybko zrozumieli, że protekcjonistyczna polityka rolna uderza rykoszetem w interesy wszystkich konsumentów, a tym samym przemysł brytyjski. Kwoty wydawane przez obywateli na żywność, której ceny rosły z powodu prowadzonej przez państwo polityki celnej, nie mogły być bowiem przeznaczone na konsumpcję innych towarów.

Utworzyli więc Ligę Przeciwko Ustawom Zbożowym, której idee z pewnością nie mieszczą się w głowach współczesnych protekcjonistów, zakładających organizacje wspierające raczej interesy grupowe niż powszechne. Liga prowadziła agitację głównie przeciw cłom zbożowym w imię głoszonego przez Cobdena hasła: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj", i zwalczała „cornservatystów". Pośrednio jednak broniła wolnego handlu jako takiego.

Sprzymierzeńcem rzeczników wolnego handlu okazała się zaraza ziemniaczana, która zaatakowała w 1843 r. plantacje w USA, a potem w Europie. W obliczu klęski głodu grożącej biedniejszym obywatelom, głównie w Irlandii, premier Robert Peel doprowadził do zniesienia ceł na zboże. Było to działanie jednostronne, bez ustępstw innych państw. Przyniosło skutki dobroczynne dla całej gospodarki brytyjskiej.

Niestety, pewne prawdy oczywiste zdają się nie docierać nie tylko do statystycznego obywatela, ale nawet do niektórych komentatorów. A szkoda. Przeciwnicy CETA główny kierunek ataku skierowali na zdrowie konsumentów, którym grozić ma genetycznie modyfikowana żywność z Kanady.

Problem w tym, że żywność w dużym stopniu już jest zmodyfikowana. Przede wszystkim „modyfikuje" się sama. Można oczywiście utrzymywać, że to mutacje „naturalne". Ale przecież uzyskujemy nowe odmiany roślin i zwierząt za pomocą jak najbardziej „sztucznego" krzyżowania gatunków. Mechaniczna modyfikacja materiału genetycznego to tylko kolejny etap. Przypuszczenie, że to na nas właśnie skończyła się ewolucja, jest mało naukowe.

Ale strach przed nieznanym towarzyszył ludzkości od zawsze. Jest naturalny. I dlatego jest wykorzystywany przez „dbającą o własny interes sofistykę". Wykorzystują go politycy, wykorzystują producenci w walce handlowej.

Jeśli zalety wolnego handlu są tak oczywiste i jeśli politycy kanadyjscy i europejscy podzielają ten liberalny pogląd, to dlaczego po prostu nie zniosą restrykcji nakładanych na własnych obywateli i własne firmy, które utrudniają im lub uniemożliwiają wymianę handlową? Żadne umowy nie są do tego potrzebne. A jeśli już koniecznie chcieli mieć pretekst do zrobienia jakiegoś szczytu, to mogli podpisać umowę zobowiązującą jej strony do zniesienia wszelkich restrykcji handlowych. I już. Największym nieporozumieniem jest nazywanie CETA „umową o wolnym handlu". To umowa o uregulowaniu, a nie zniesieniu restrykcji handlowych.

Autor jest profesorem Uczelni Łazarskiego, adwokatem, prezesem Warsaw Enterprise Institute

Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację