Odnosił się wtedy do skompromitowanej ekipy Mykoły Azarowa i jego mocodawcy Wiktora Janukowycza, z którymi – jego zdaniem – nie ma możliwości porozumienia.
Ale dziś, dwa i pół roku później, sam Jaceniuk odchodzi w niesławie. Za jego rządów kraj stracił Krym i Donbas, łącznie przeszło 10 procent ludności. Poziom życia załamał się katastrofalnie, bo Jaceniuk musiał się zgodzić na twarde warunki MFW, aby zapobiec bankructwu kraju czy wręcz jego rozpadowi. Jaceniuk poniósł klęskę, bo zgrzeszył naiwnością. Uwierzył, że wzruszona romantycznym buntem Majdanu Europa rzeczywiście zaprosi Ukraińców do Wspólnoty. A Ameryka zaangażuje się w obronę integralności kraju, jak to przecież obiecała w memorandum budapeszteńskim z 1994 r. Ale ukraiński premier padł też ofiarą tych samych wewnętrznych sporów elit, które podcięły nadzieje Ukraińców na budowę sprawnego i silnego państwa już dwukrotnie: po ogłoszeniu niepodległości i po pomarańczowej rewolucji. Prezydent Petro Poroszenko, który – jak dowiedzieliśmy się z „panamskich papierów" – ukrył swój majątek w rajach podatkowych, gdy reszta narodu popadła w nędzę, odciął się od swojego premiera i zaczął go obarczać odpowiedzialnością za skutki koniecznych przecież reform. A sam Jaceniuk nigdy nie zdołał się uwolnić od oligarchicznych powiązań.
Perspektywy nie są teraz dobre dla Ukrainy. Gdyby doszło do wyborów, wygrałyby je populistyczne partie, a na wschodzie kraju triumfowałyby prorosyjskie ugrupowania. Dni ekipy Poroszenki są policzone i nie jest on już w stanie przeprowadzić poważniejszych reform. Mnożą się też sygnały, że uwolniony od syryjskiej wojny Władimir Putin szykuje kolejną ofensywę w Donbasie.
W krótkiej historii swojej państwowości Ukraina straciła trzecią szansę na uzdrowienie kraju. Czwartej okazji może już nie być.