Proces dzielnej ukraińskiej porucznik Nadii Sawczenko jest ostatnim z takich procesów.
Jako pierwszy przed rosyjskim sądem stanął oficer estońskiej służby bezpieczeństwa Eston Kohver, porwany z terytorium własnego kraju i oskarżony w Rosji o szpiegostwo oraz przemyt broni. Ten ostatni zarzut wziął się stąd, że schwytany na estońskim pograniczu Kohver miał przy sobie własny pistolet. Na szczęście dla Estończyka jego kraj należy do NATO i pewnie dlatego udało się szybko wynegocjować jego powrót do kraju, choć najpierw rosyjski sąd uroczyście skazał go na 15 lat więzienia.
Większego pecha mają obywatele Ukrainy – za nimi nie stoją rakiety sojuszu północnoatlantyckiego. Pochodzący z Krymu reżyser Oleg Siencow dostał 20 lat m.in. za przynależność do Prawego Sektora, który jest w Rosji zakazany. Tyle że reżyser wstąpił do niego na Ukrainie, gdzie jest on organizacją legalną, i nie wybierał się do Rosji. Ale to Rosja wybrała się do niego i nagle okazało się, że jest przestępcą.
Podobnie jak Tatarzy Krymscy, którzy w lutym 2014 roku na półwyspie protestowali przeciw rosyjskiej interwencji. Dostali wyroki już w Rosji za „antyrosyjską działalność" – prowadzoną w niepodległej Ukrainie.
Wszystko to przypomina – i chyba było to celem pomysłodawców tych prawnych kuriozów – procesy polityków i działaczy niepodległych państw Europy Środkowej w 1939 i 1940 roku, gdy do ich drzwi zastukała Armia Czerwona. Wychowani w europejskim systemie prawnym nie mogli pojąć, dlaczego są sądzeni za „antysowiecką działalność", „uciskanie proletariatu" czy „przynależność do klas wyzyskujących". Ale też nie o prawną logikę tu chodziło, lecz o sterroryzowanie społeczeństw, zasianie strachu, wielkiego strachu.