Tymczasem wiele wskazuje na to, że niemiecka kanclerz przyjechała do Warszawy w interesach. Trudno uwierzyć, że kilka miesięcy przed wyborami, które rozstrzygną nie tylko przyszłość Niemiec, ale też kierunek, w którym pójdzie cała Europa, Merkel chciała złożyć li tylko kurtuazyjną wizytę.
Kanclerz Niemiec nie przyjechała poklepywać nas po ramieniu. Dawno już minęły czasy, gdy Polacy ekscytowali się samym faktem, że przybywa jakiś ważny światowy polityk. Merkel jednak nie przyjechała też pouczać polskiego rządu, choć sprawiła mu przykrą niespodziankę, gdy niemal na początku wspólnej konferencji prasowej z Beatą Szydło rzuciła kilka gorzkich słów o wadze wolnych mediów, niezależnego sądownictwa i samorządności. Wyraziła również nadzieję na to, że dialog rządu w Warszawie z Komisją Europejską w sprawie sporu o Trybunał Konstytucyjny jest konstruktywny. Być może Merkel chciała pokazać, że nie zamierza żyrować wszystkich budzących w Europie kontrowersji działań rządu PiS. Równocześnie kanclerz doskonale wie, że jeśli skupi się na pouczaniu polskiego rządu czy PiS, nie załatwi nic ani z Beatą Szydło, ani z Jarosławem Kaczyńskim.