Zakładał – przypomnę – swoiste okręgi wyborcze, w których do KRS mógł kandydować każdy sędzia, który trafiłby na tzw. listę poparcia w danej komisji wyborczej. Za przeprowadzenie wyborów mieli odpowiadać prezesi sądów. Krótko mówiąc, członków KRS wybieraliby sami sędziowie w, nazwijmy to, powszechnych, sędziowskich wyborach.
Teraz też wybierają sędziowie, jednak trochę mniej powszechnie. Wybór należy bowiem do zgromadzeń sądów okręgowych i apelacyjnych, tak więc sędziowie z rejonu nie mają szans przebicia się do Rady. To niezrozumiałe, że przez ponad 20 lat istnienia KRS, zasiadało w niej tylko dwóch sędziów sądów rejonowych. Bo oznacza, że ci, którzy są najliczniejsi i rozstrzygają najwięcej spraw, nie mają prawa głosu.
Nowy pomysł na KRS oznacza drastyczną zmianę kursu resortu sprawiedliwości – od wyborów demokratycznych do tych dokonywanych przez polityków. Natychmiast pojawiły się zarzuty upolitycznienia sądownictwa – podnoszone również na poniedziałkowym nadzwyczajnym posiedzeniu KRS. Słyszę, że celem nowych wyborów ma być nominowanie sędziów posłusznych władzy.
Uważam, że takie twierdzenia są bardzo krzywdzące dla samych sędziów. Wszak wybór będzie dokonany właśnie spośród nich, a nie jakichś politycznych kacyków! Tak przez lata wybierani byli sędziowie Trybunału Konstytucyjnego i nikt im takich zarzutów nie stawiał. Czy ktoś, kto spełnia wszelkie warunki do bycia sędzią, straci je po sejmowym wyborze do KRS? Czy zaczynamy dzielić sędziów na pisowskich i resztę?
Nie zmienia to, rzecz jasna, faktu, że lepsze byłyby wybory sędziowskie niż polityczne. A jeśli już mielibyśmy pozostać przy sejmowych, to powinny być dokonywane większością wymagającą porozumienia z opozycją – najlepiej przewagą dwóch trzecich głosów.