Jacek Koronacki o demokracji w Stanach Zjednoczonych

Dla Amerykanów wynik wyborów, jakikolwiek by był, nie będzie oznaczał istotnej zmiany państwa, w którym żyją – zauważa publicysta.

Aktualizacja: 30.08.2016 07:44 Publikacja: 28.08.2016 18:35

Jacek Koronacki o demokracji w Stanach Zjednoczonych

Foto: AFP

Ponieważ zbliżają się wybory prezydenckie w USA, w prasie pojawia się coraz więcej analiz dotyczących kampanii obydwojga kandydatów, Hillary Clinton i Donalda Trumpa. To na pewno fachowe analizy, ale – ponieważ skupiają się na na tym, co kandydaci mówią i jakie poglądy – według komentatorów mają – nie dotykają szerszego kontekstu społeczno-politycznego, w jakim się Ameryka znajduje albo dotykają go powierzchownie.

Tymczasem Ameryka pogrąża się (choć nie tak szybko jak Zachodnia Europa i nieco inaczej) w głębokim kryzysie społecznym. Gdyby tak nie było, nie byłoby fenomenu populisty Donalda Trumpa, którego obecność na scenie politycznej mówi co najmniej tyle: społeczno-polityczny kryzys zaszedł już tak daleko, że amerykańska klasa polityczna okazała się niezdolna do dalszego ukrywania tegoż kryzysu przed wyborcą.    

System grup interesów

Obecny system jest wynikiem procesu liczącego prawie 200 lat. Pionierem brudnych zachowań biznesowo-politycznych był Andrew Jackson, który nie tylko w sposób nieuczciwy zbił fortunę na przejmowaniu dla USA ziemi Indian, ale także był pierwszym, który - by zapewnić sobie prezydenturę - na wielką skalę posłużył się patronażem, czyli strategią wzmacniania politycznego wpływu na drodze nominacji politycznych. Patronaż utrwalił Abraham Lincoln: z około 1500 stanowisk, które miał do obsadzenia we władzach federalnych, wyrzucił około 1200 Demokratów; zwiększył liczbę wszystkich pracowników cywilnych z ok. 41 tysięcy do 195 tysięcy, tym sposobem umacniając związek zwycięskiej partii z federalnymi apanażami (poza jednym przypadkiem wszystkie dane podane w tym artykule pochodzą z książki Jaya Costa „A Republic No More: Big Government and the Rise of American Political Corruption” z roku 2015).

Ale to było "małe piwo". W ostatnich dekadach XIX wieku nadszedł tzw. pozłacany wiek, gdy jednym z fundamentów dynamicznego rozwoju wielkiego biznesu okazało się korupcyjne i wówczas bezprecedensowe związanie tegoż biznesu z klasą polityczną. Ówczesny historyk, Henry Adams, pisał: Gdyby przejrzeć pełną listę członków Kongresu, władzy sądowniczej i wykonawczej w ciągu 25 lat od roku 1870 do 1895, nie znalazłoby się wiele więcej niż upadek ich autorytetu.

Problem nie wynikał z jakiejś szczególnej nieuczciwości polityków, lecz z usankcjonowanej przez tradycję polityczną luźnej (rozszerzającej) interpretacji Konstytucji, w szczególności zawartej w niej tzw. Klauzuli Handlowej (ang. Commerce Clause). Można rzec, iż działanie systemu wzajemnej równowagi i kontroli (checks and balances) władz politycznych – ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej –  zostało zastąpione przez zasadę stopniowego wzrostu znaczenia tych trzech gałęzi władzy w rządzeniu państwem jako całością i poszczególnymi stanami. W rezultacie, w miejsce systemu wzajemnej równowagi i kontroli przyszedł nowy: system grup interesu.

To nieistotne, że np. kongresman mógł dostać nawet ogromną łapówkę, istotne natomiast było to, że swoimi decyzjami politycznymi wpływał na ekonomiczną sytuację tego czy innego stanu (zwłaszcza stanu, który reprezentował, któremu życzył dobrze i przez który chciał być znowu wybrany). Tak powstała niesłychanie sprawnie działająca maszyna polityczno-biznesowa. Która to maszyna działa do dziś i do dziś rośnie siła powiązań między polityką a wielkim biznesem i innymi grupami nacisku.

Jak demokraci przyciągają młodych

W roku 1968 na Kapitolu pracowało mniej niż 100 lobbystów zarejestrowanych przy Izbie Reprezentantów; w roku 2000 w całym Kongresie było już ok. 15 tysięcy lobbystów, a w roku 2006 ponad 30 tysięcy (tak, ponad 30 tysięcy). Trudno w to uwierzyć, prawda? I w to także: gdy Cost pisał swoją książkę, procent byłych kongresmanów pracujących jako lobbyści wynosił 50 w izbie Reprezentantów oraz 43 w Senacie USA.

Grupy nacisku, potężne, choć może nie aż tak jak biznesowe, to także – od okresu Nowego Ładu Franklina D. Roosevelta – związki zawodowe oraz wszystkie agendy związane z opiekuńczością państwa (Medicare, Medicaid, Social Security i inne odpowiadające za transfer pieniędzy od jednej części społeczeństwa do drugiej). Związki zawodowe współfinansują wybory prezydenckie, wspomniane agendy oczywiście nie, ale też mają wielki wpływ na funkcjonowanie państwa i marnowanie ogromnych pieniędzy. Nie trzeba dodawać, że agendy te mają olbrzymi wpływ na wybory prezydenckie oraz każde inne za pośrednictwem wyborców, których obsługują.

Kandydat demokratów na prezydenta nie miałby wielkich szans na prezydenturę, gdyby jego partia  nie wspierała państwowej opiekuńczości. Dobrze to ilustrują liczby pokazujące, jaka część społeczeństwa na kogo głosuje – po 1964 roku to czarnoskórzy Amerykanie zapewniali zwycięstwo Demokratom, a obecnie przede wszystkim oni oraz niektóre inne mniejszości etniczne.
Taki jest dziś amerykański republikanizm, czyli nie ma go wcale. I taka jest demokracja, czyli chory system, któremu ktoś nadał nazwę liberalizmu grup interesu (interest group liberalism).

System jest chory, ponieważ ma dobrze zdefiniowane dobro partyjne i konsekwentnie nie uwzględnia dobra ogółu. Na anegdotycznym przykładzie: Lyndon Johnson, który w latach 1964 - 1965 przepchnął przez Kongres Ustawę o Prawach Obywatelskich oraz ustawy dotyczące wielkiego programu państwowej opiekuńczości (nazwanego w oryginale War on Poverty), zapewne nie wiedział, że jego wojna z biedą doprowadzi do moralnej degeneracji czarnej społeczność Ameryki, i było mu to obojętne. Ale dobrze za to wiedział i w rozmowie z podobnymi do niego ... rasistami z Partii Demokratycznej, którzy przeciw jego politycznej strategii protestowali, powiedział, iż owa strategia zapewni ich partii głosy amerykańskich Murzynów „przez następnych 200 lat” (Johnson oczywiście nie użył słowa Negroes, lecz niggers).

W tym roku Partia Demokratyczna stara się przyciągnąć młodzież hasłem prawie darmowych studiów. Koszty takiej operacji ma ponieść państwo, oczywiście zwiększając zadłużenie, które – również oczywiście – muszą spłacać jego obywatele. Innymi słowy, opłata za studia ma zostać odsunięta w czasie i zostanie uiszczona przez dzisiejszą młodzież z jej późniejszych zarobków.
Natomiast olbrzymie i stale rosnące zadłużenie amerykańskiego państwa o tyle tylko interesuje obydwie partie, Republikańską i Demokratyczną, o ile jedna może dzięki temu długowi napsuć krwi drugiej.

Elity bez misji

Co gorsze, zbyt wielka władza skupiona w rękach polityków służy nie tylko wymienionym grupom interesu, ale nade wszystko światu finansów i wielkiego biznesu, który ma interes globalny i nie obchodzi go dobro amerykańskiego narodu. Władza ta służy dziś także nowej grupie nacisku - tym razem moralnego - zrodzonego z tradycji progresywizmu, który szybko przyjął oblicze ultrapostępowej inżynierii społecznej. Tak jak progresywizm i interes partyjny doprowadziły do moralnej degeneracji Afroamerykanów, tak dziś trujące owoce tej inżynierii obejmują biedniejszą część białego społeczeństwa Ameryki.

Dogłębną socjologiczną analizę tej sytuacji przedstawił znakomity i uznany badacz Charles Murray (p. zwłaszcza jego książka Coming Apart: The State of White America, 1960-2010 z 2013 roku i także By the People: Rebuilding Liberty Without Permission z ubiegłego roku). A jest to sytuacja groźna niesłychanie – procent białych Amerykanów w wieku 30 do 49 lat, którzy nie zarabiają dość, by utrzymać dwuosobowe gospodarstwo domowe (bez względu na to czy z własnej winy czy nie) w roku 1967wynosił 8 proc., ale od owego roku procent ten zaczął rosnąć, by w roku 2007 osiągnąć 27 proc.

Murray pokazał również, że obecna klasa wyższa jest doskonale odcięta od reszty społeczeństwa. W przeciwieństwie do klasy ubogich Amerykanów zachowuje tradycyjny kod moralny, ale ani go nie szerzy – jak przystało elicie – ani nie potrafi go uzasadnić inaczej niż względami pragmatycznymi. Każdy obserwator amerykańskiej sceny widzi, iż nowa klasa wyższa za swój przyjęła język liberalizmu i politycznej poprawności, a zatem straciła zdolność czynienia właściwych rozróżnień. Jak cały Zachód, przestała się sama rozumieć. Tym samym, średnia klasa Amerykanów została zostawiona sama sobie w kraju, którego elity nie reprezentują własnego narodu i odrzuciły misję przewodzenia mu. 

Wielkie przebudzenie

Obecna kampania wyborcza świetnie pokazuje kryzys społeczny w Ameryce. Nie wchodząc w szczegóły, oczywiste jest, iż Donald Trump jest głosem sprzeciwu szeroko pojętej klasy średniej.

Ciekawsze jest jednak to, choć nie zaskakujące, że Hillary Clinton – propagatorka moralnego zła (poparcie dla: walki z chrześcijaństwem, aborcji, homoseksualnych "małżeństw", wszystko to docenione przez ultrapostępową organizację Planned Parenthood nagrodą im. Margaret Sanger w roku 2009), zwolenniczka złych decyzji politycznych na Bliskim Wschodzie (Irak, Libia) odpowiedzialna za śmierć 4 osób w ambasadzie USA w Bhengazi w roku 2012, mistrzowsko łącząca politykę z biznesem w sposób, który przyniósł Clintonom fortunę - według wielu nie zawsze legalnie i niejeden raz w sposób moralnie naganny – jest wygodnym kandydatem Partii Demokratycznej na prezydenta USA.

Dla Amerykanów wynik wyborów, jakikolwiek by był, nie będzie oznaczał istotnej zmiany państwa, w którym żyją. Duża część społeczeństwa amerykańskiego dobrze wie, że amerykański rząd – wszystkie jego gałęzie – nie reprezentuje ich interesów. Wie, że rząd lekceważy i gwałci amerykańską tradycję społeczną i dziedzictwo, w tym dziedzictwo samorządności. Wie też, że rząd tak powiększył zakres swojej władzy, w tym władzy niewybieranych przez obywateli sędziów Sądu Najwyższego, i tak rozbudował federalną biurokrację, iż  praktycznie obywatel nie ma żadnego wpływu na ten rząd. Jak to nazwał w swojej najnowszej książce Murray, obywatel jest poddanym „systemu prawa ufundowanego na bezprawiu” (lawless legal system). Tego żadne wybory prezydenckie czy wybory do Kongresu nie zmienią.
Jeśli zatem chcą Amerykanie wyjść z kryzysu obronną ręką, musi u nich nadejść kolejne Wielkie Przebudzenie. Ameryka przeżyła dotąd co najmniej trzy okresy takiego społecznego – wówczas religijnego – ożywienia, nieważne czy o dobrych, czy złych skutkach. Pierwsze Przebudzenie zaczęło się w latach 30. XVIII w., drugie zaczęło się w końcu XVIII wieku i trwało do czwartej dekady wieku XIX, trzecie zaczęło się w połowie wieku XIX i trwało do jego końca.

O autorze:

Ale to zadanie na pokolenia i nie chodzi o stworzenie kolejnej grupy nacisku, o jakiś przełom polityczny, czy nawet o polityczną rebelię. To wielkie zadanie odbudowy wspólnot społecznych od dołu, lokalnie, zadanie ożywienia narodowej tradycji i wspólnego dziedzictwa, ożywienie lokalnych wspólnot, które przywrócą obywatelowi podmiotowość i odnowią jego poczucie odpowiedzialności za siebie i wspólnotę.

Wszystko, co zostało tu napisane nie oznacza, że najbliższe wybory nie będą miały znaczenia dla bieżącej polityki społecznej w USA oraz amerykańskiej polityki międzynarodowej. Ciekawe przy tym, czy Partia Republikańska i sam Trump w ogóle chcą wygrać wybory. To również są pasjonujące tematy, ale zupełnie inne i na inny tekst.   

Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: Ucieczka Romanowskiego to początek problemów PiS
Publicystyka
Jerzy Haszczyński: Magdeburg. Nowy rozdział historii terroru
Publicystyka
Zuzanna Dąbrowska: Andrzej Duda pasuje do MKOl
Publicystyka
Kryzys polityczny wokół ministra Wieczorka zatacza coraz szersze kręgi
Materiał Promocyjny
W domu i poza domem szybki internet i telewizja z Play
Publicystyka
Jan Zielonka: Co przyniesie następny rok?
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku