Przede wszystkim w liście występuje określenie „tragedia na Wołyniu”, bo z okazji zbliżającej się rocznicy tej „tragedii” ta prośba/przebaczenie się pojawiła. Byłym prezydentom Wiktorowi Juszczence, Leonidowi Krawczukowi, patriarsze Filaretowi i innym sygnatariuszom wyraźnie zabrakło odwagi. Nawet więcej, oni cofają czas, rozmywają to, co już kiedyś na temat Wołynia oficjalnie powiedziano.
W 2003 roku ta „tragedia” została nazwana po imieniu – ludobójstwem. Tego określenia użył prezydent Aleksander Kwaśniewski podczas uroczystości rocznicowych w Porycku (dziś ukraińska Pawliwka). Obok niego stał prezydent Leonid Kuczma. Trudno Kwaśniewskiego nazwać wrogiem Ukrainy, odegrał ważną rolę negocjatora w pomarańczowej rewolucji, a potem był bardzo zaangażowany w przeciąganie Ukrainy na Zachód.
I po trzynastu latach w liście, który – jak rozumiem – miał być przełomem, pojawia się bezpieczne, nic nie mówiące słowo „tragedia”. Ironia losu polega na tym, że dokładnie w dniu, w którym ukraiński list się okazał, niemiecki Bundestag przyjął rezolucję w sprawie ludobójstwa Ormian. Niemcy zdobyli się na to, mimo że wywołany rezolucją gniew prezydenta Recepa Erdogana jest im wyjątkowo nie na rękę, może zaszkodzić kluczowej dla rozwiązania kryzysu imigracyjnego umowie z Turcją.
Stwierdzenia, które przeszły przez gardło Juszczence, Krawczukowi i ukraińskim hierarchom, w rodzaju „Zabijanie niewinnych nie ma usprawiedliwienia” - to stanowczo za mało. Szczególnie w momencie, gdy na Ukrainie w najlepsze kwitnie kult UPA (imię głównych odpowiedzialnych za ludobójstwo wołyńskie Romana Szuchewycza i Stepana Bandery nadano właśnie ulicom w Kijowie).
Niepokoi szantaż, który pobrzmiewa z listu. Tak odczytuję apel do polskich władz, by z okazji rocznicy wołyńskiej wstrzymały się od „niewyważonych deklaracji politycznych, które nie pohamują bólu, a jedynie pozwolą naszym wspólnym wrogom na wykorzystanie go przeciwko Polsce i Ukrainie”.