Chorzowski Teatr Rozrywki, zgodnie z nazwą tej sceny, dał nam rozrywkę pierwszej klasy. „Młody Frankenstein” jest już drugim, po „Producentach”, musicalem Mela Brooksa i Thomasa Meehana, który tu wystawiono. Opiera się na głośnym filmie w reżyserii Brooksa z 1974 roku, a w 2007 roku odbyła się jego premiera na Broadwayu. Teraz – w niezwykle efektownej i dojrzałej artystycznie szacie - poznała go polska publiczność.
To opowieść o amerykańskim chirurgu, który przybywa do zamku dziadka w Transylwanii, który całe swe życie próbował stworzyć istotę fizycznie i umysłowo doskonałą. Znajduje jego instrukcje i z pomocą Igora, ponętnej Ingi i gospodyni Frau Blücher tworzy odrażającego Potwora, który lgnie do ludzi i chce ich miłości.
Wielkie brawa dla całego zespołu, a przede wszystkim dla aktorów pierwszoplanowych ról: Artura Święsa jako szalonego dr. Fryderyka Frankensteina, Dariusza Niebudka – garbatego Igora (jakże on tańczy na koślawych nogach!), Anny Surmy – wykształconej asystentki, która dobrze wie, do czego służy seksapil, Wioletty Białk, próżnej, egoistycznej narzeczonej doktora, którą rozpali dopiero Potwór, Marii Meyer - kostycznej gospodyni o wielkim temperamencie i Tomasza Jedza - Potwora o złotym sercu.
Przedstawienie niesie muzyka Brooksa - pełno w niej cytatów z różnych stylistyk, a najwięcej dobrego swingu i choć może nie ma wielkiego przeboju, od pierwszych taktów swym rytmem i pięknymi piosenkami kupuje widza. Reżyser Jacek Bończyk, wsparty scenograficznym talentem Grzegorza Policińskiego, prowadzi nas po tej historii niezwykle dynamicznie - sceny płynnie przechodzą jedna w drugą, choć dzieli je często ogromny dystans przestrzenny i czasowy. Ogromne wrażenie robi wielki transatlantyk, którym podróżuje doktor, droga przez lasy konnym wozem do zamku, sam zamek i jego wnętrza. Wiele tu żywiołowego tańca w mistrzowskiej choreografii Ingi Pilchowskiej, w której są odniesienia zarówno do folkloru żydowskiego, ukraińskiego, jak i klasycznej rewii i nowoczesnego tańca.
Ta parodia parodii horrorów i wcześniejszych ekranizacji powieści „Frankensteina” Mary Shelley zyskała - dzięki znakomitemu tłumaczeniu libretta Grzegorza Wasowskiego i piosenek Jacka Bończyka – polskie akcenty. I to nie tylko w porównaniach, które odnoszą się do naszej obyczajowości, ale również w nawiązaniach bezpośrednich, np. gdy doktor w zamkowej bibliotece nocą czyta scenę wkładania do pieca na trzy zdrowaśki Rozalki z „Antka” Prusa – to nasz rodzimy horror, którym straszy się każdego ucznia - nic dziwnego, że potem śni mu się koszmarny sen, w którym nawiedza go stary Frankenstein i cała jego nietuzinkowa familia.